Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Tak umierają nieśmiertelni

Tak umierają nieśmiertelni

27
Dodane: 12 lat temu

W środku nocy natarczywie rozdzwonił się telefon, a chwilę potem nadeszła wiadomość SMS: “Kinga! Steve Jobs nie żyje!” W pierwszej chwili uznałam, że to żart, nie pierwszy raz z resztą. Od dawna znajomi, pół-żartem, pół-serio dywagowali co zrobię, jak mi ten “mój” Jobs w końcu umrze. “Przeżyjesz to?” – pytali nieco ironicznie.

Pomyślałam, że pewnie któremuś z serwisów znowu wyciekła przygotowana wcześniej “klepsydra” i narobiła szumu. Podobnie jak w przypadku informacji o tym, że płoną wieże World Trade Center, pierwsza myśl to słuchowisko Orsona Wellesa “Wojna Światów”, które w swoim czasie zasiało panikę w sercach tysięcy obywateli USA. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie w Google i stało się jasne, że nie może być wątpliwości. Wszystkie serwisy zgodnie cytowały list Tima Cooka, skierowany do pracowników Apple, informujący o śmierci Steve’a Jobsa.

Komunikatory i mail oszalały w chwilę potem. O tej nieludzkiej godzinie nikt nie spał. Magnaci komputerowego świata składali oficjalne kondolencje. Użytkownicy podawali sobie wiadomość z ust do ust, ze ściany na ścianę. A mnie zapiekły oczy. Trudno nie narazić się w tej chwili na oskarżenia o megalomanię, bo przecież Steve Jobs nie był moim osobistym znajomym.

A może wręcz odwrotnie? Może po trochu był przyjacielem każdego z nas? Każdego z użytkowników sprzętu firmy Apple?

Nie można zaprzeczyć, że był człowiekiem, który wywarł niezwykły wpływ na rozwój naszego świata. Był człowiekiem z charyzmą, życiowym celem i niezachwianą wiarą w słuszność swojej filozofii. Filozofii, której część nosi w sobie każdy z nas.

To dobrze, że do końca udało mu się zachować prywatność, że nikt nie ingerował w ostatnie dni jego życia. Wystarczy się odwrócić i połączyć punkty – nagłe pojawienie się informacji o oficjalnej biografii, rezygnację ze stanowiska CEO, nieobecność na ostatniej prezentacji, która odbyła się zaledwie przedwczoraj. Cały świat czekał na iPhone’a 5, a Steve? Steve czekał na śmierć.

Jedno jest jednak pewne, gdy kiedyś małe dziecko, widząc zdjęcie Jobsa, zapyta: “A kim jest ten Pan?”, z dużym prawdopodobieństwem uzyska odpowiedź:

“Ten Pan to Jobs, Steve Jobs – człowiek, który zmienił świat.”

Steve Jobs - zdjęcie autorstwa Matta Yohe (CC)

autor zdjęcia – Matt Yohe (CC)

Długą drogę musiał przebyć Steve Jobs, by z długowłosego hippisa stać się jedną z najważniejszych postaci w świecie nowoczesnej technologii. Sam nie wiedział, w jaki sposób rozwiązać problemy techniczne, wiedział jednak, czego oczekiwać od urządzeń. Miały być piękne, funkcjonalne i proste. I co tu kryć – udało mu się stworzyć świat, w którym żyjemy dzisiaj – świat komputerów, stojących w każdym domu, świat urządzeń przenośnych, które nosimy w kieszeniach oraz świat marzeń, który stanie się naszym jutrem.

Patrząc na zdjęcia młodego Steve’a Jobsa, nie trudno dopatrzyć się u niego nieco orientalnych rysów – genetycznego dziedzictwa przekazanego przez biologicznego ojca, Abdulfattaha Johna Jandali, syryjskiego emigranta. Ciemne lśniące włosy i uśmiechnięte, brązowe oczy w kształcie migdałów. Chętnie pokazałabym Wam zdjęcie, na które właśnie teraz patrzę, ale miesięczna licencja na wykorzystanie go w magazynie kosztuje, bagatela, 3700 funtów. To mówi samo za siebie – Steve Jobs jest jedną z najdroższych twarzy świata. Z pewnością nie spodziewali się tego rodzice Jobsa, młodzi studenci, którzy w 1955 roku oddali go do adopcji innej parze – Paulowi i Clarze Jobs. Ci zaś przyjęli chłopca z otwartymi ramionami, nadając mu imiona Steven Paul. Przyjęli też warunek, jaki postawili biologiczni rodzice dziecka – ich syn musi zdobyć wykształcenie, musi pójść do college’u – to właśnie bowiem nauka, nie pozwoliła im zatrzymać przy sobie Steve’a.

Fakt tej wczesnej adopcji nie jest żadną tajemnicą, jednak bardzo często umyka tym, którzy pragną dostać się do głowy mistrza marketingu i uzyskać błyskawiczną odpowiedź na pytanie „Jak osiągnąć sukces?”  Osobowość adoptowanego dziecka kształtuje się w dość specyficzny sposób, musi ono bowiem nauczyć się kompensować poczucie odrzucenia, bycia gorszym, niż rówieśnicy pochodzący z normalnych rodzin. Cała operacja może się nie udać, w dziecku wtedy pozostaje wieczne poczucie straty. Może też zakończyć się sukcesem, okupionym ciężką, wewnętrzną pracą. Trudno powiedzieć, czy Steve Jobs zakończył swoją walkę z pochodzeniem i adopcją, czy też jego sukces jest świadectwem ciągłej jej kontynuacji – na przekór opiniom całego świata.

Darowana genetyka

Bez wątpienia jednak, biologiczni rodzice Steve’a obdarzyli go wspaniałym zestawem genów, chociaż nigdy nie uczestniczyli w jego wychowaniu, ani nawet nie spotkali go osobiście. Nie pozostali też razem – Abdulfattah Jandali ukończył studia, zaś następnie został profesorem nauk politycznych. Joanne Schieble, matka Jobsa, ukończyła logopedię i w 1962 roku rozwiodła się z Abdulfattahem, zabierając ze sobą Monę – biologiczną siostrę Steve’a – obecnie znaną amerykańską pisarkę. Mona Simpson ukończyła studia na uniwersytecie Berkeley, zaś w 1987 napisała nowelę, dedykowaną swej matce i bratu – „Wszędzie, tylko nie tu”. Steve Jobs niejednokrotnie podkreślał, że wszystko co osiągnął, zawdzięcza własnym doświadczeniom i wychowaniu rodziców adopcyjnych, nie zaś genetyce, jednak moim zdaniem, ów stanowczy opór świadczy najlepiej o tym, że poczucie krzywdy utkwiło w nim głęboko i pozostało tam do dziś.

Pomimo wszelkich starań, Steve Jobs nie poszedł w ślady biologicznych rodziców i siostry – co prawda rozpoczął studia w Reed College w Portland, ale porzucił je, po zaledwie jednym semestrze. Uczęszczał za to na zajęcia z kaligrafii, które, jak później sam przyznał, ukształtowały jego podejście do dbałości o szczegóły i owych fantastycznych fontów, które zaimplementowano w graficznym interfejsie Macintosha. Słynna jest historia, w której Steve, nie chcąc obciążać finansowo rodziców, sypiał kątem w studenckich pokojach swoich kolegów, żeby zaś zgromadzić pieniądze na jedzenie, zbierał i sprzedawał do skupu puste, szklane butelki po Coca-Coli. W tym również okresie, miał swój pierwszy kontakt z filozofią Wschodu, bowiem wyznawcy Hare Kriszna, jak w wielu innych miejscach, organizowali darmowe posiłki, z których korzystał Steve. Był to przyczynek do późniejszej podróży do Indii i wyboru drogi duchowej – buddyzmu. Pamiętajmy jednak, że odbywało się to w czasach, gdy wpływy subkultury hippisowskiej, inspirowanej teologią wschodu, były w Stanach Zjednoczonych wyjątkowo silne. Nikogo więc nie dziwił widok młodych ludzi, ubranych w tradycyjne, hinduskie szaty.

Steve’ów dwóch

Nieco wcześniej, Jobs poznał innego długowłosego fantastę – Steve’a Wozniaka, dzięki kursom organizowanym przez firmę Hewlett Packard. Gdy powrócił do Kalifornii, ze swej duchowej wędrówki, znów spotkał się z WOZ-em i uczęszczał na spotkania komputerowego klubu. Już wtedy dostrzegał potencjał, chociaż nie posiadał odpowiednich, technicznych umiejętności, by samemu rozwiązać problemy, piętrzące się przed ówczesnymi inżynierami. Przykładem jest sytuacja, którą Steve Wozniak wspomina w swojej biografii: „iWOZ – Od komputerowego geeka, do kultowej ikony”. Otóż Jobs pracował wtedy dla Atari. Stanęło ono przed problemem, którym okazała się zbyt duża ilość chipów na projektowanej przez nich płycie głównej i zaoferowało spore pieniądze każdemu, kto jest w stanie zmniejszyć ilość tych, nieprzyzwoicie drogich wtedy, elementów. Jobs, jak już wcześniej wspomniałam, nie posiadał odpowiednich umiejętności, by samemu podołać temu wyzwaniu. Miał jednak kolegę – komputerowego geeka –Steve’a Wozniaka. To właśnie do niego udał się z zadaniem, postawionym przez Atari. Efekt pracy Wozniaka przekroczył najśmielsze oczekiwania – w krótkim czasie znacząco ograniczył ilość koniecznych chipów, co uczyniło Steve’a Jobsa bogatszym o kilka tysięcy dolarów. Jednak pomimo wcześniejszej umowy, nie podzielił się owymi pieniędzmi z kolegą. Zainkasowawszy rzeczone kilka tysięcy, poinformował Wozniaka, że od Atari otrzymał kilkaset dolarów i tę właśnie sumę przeznaczył do podziału. Zdawać by się mogło, że powinno stać się to początkiem końca ich przyjaźni, jednak Steve Wozniak do dziś wspomina całą sytuację ze śmiechem. Dla niego ważny był problem i jego rozwiązanie, nie zaś finansowa gratyfikacja. Zapewne z powodu tej cechy charakteru, jego współpraca z Jobsem układała się tak dobrze. Jobs bowiem od początku oczekiwał sukcesu na wszelkich polach – również na polu finansowym.

Nadszedł słynny rok 1976. Od jakiegoś czasu, Steve Wozniak, motywowany intensywnie przez młodszego kolegę, Steve’a Jobsa, pracował w garażu nad komputerem, który każdy mógłby mieć u siebie w domu. Pierwsza prezentacja urządzenia, okazała się kompletną klapą. Zaproszony na nią dziennikarz zmierzał właśnie do garażu, gdy wydarzyło się prawdziwe nieszczęście i płyta główna prototypu poszła z dymem. I znów mogło by się zdawać, że dwaj długowłosi panowie powinni się poddać. Wszystko było przygotowane, prasa zaproszona, a pomysł spalił na panewce. Jednak ani jeden, ani drugi, nie należał do gatunku ludzi, którzy łatwo się poddają. Wozniak poprawił konstrukcję, a Jobs, po raz kolejny, przystąpił do promocji i tego, co robi najlepiej na świecie – do sprzedaży światu pomysłu. Wraz z kolegą, z którym pracował wcześniej w Atari, Ronaldem Wayne, oraz Steve’m Wozniakiem, jako głównym inżynierem pomysłu, 1 kwietnia 1976 roku założyli firmę Apple. Historia Wayne’a w Apple była krótka, przestraszył się bowiem, że projekt okaże się wielką klapą, odsprzedał swoje udziały w firmie i uciekł z pokładu. Przez kolejne 30 lat musiał sobie pluć w brodę – mógł być jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Zabrakło mu tylko tego, czego Steve Jobs ma w nadmiarze – umiejętności podejmowania ryzyka i wiary we własne siły.

Czarna magia Apple

Apple I był sprzedawany jako zestaw do samodzielnego montażu, w cenie 666,66 dolarów. Wokół cen i dat ważnych dla Apple zawsze unosiła się otoczka mistycyzmu. Jedni twierdzą, że owa cena to wpływ Steve’a Wozniaka, którego fascynowały powtarzalne cyfry, inni  – że to jawne odniesienie do satanizmu.  Pierwsze logo nowo powstałej firmy przedstawiało Newtona (uczonego podejrzewanego skądinąd o członkostwo w wolnomularskiej loży), siedzącego pod drzewem w chwili, kiedy na głowę spadło mu jabłko. To właśnie słynne jabłko, będące przyczynkiem do powstania teorii grawitacji. Kolejne logo – to prawie współczesne, nadgryzione kolorowe jabłko to symbol grzechu, przekroczenia boskich zakazów oraz wiedzy, która była przyczyną wygnania Adama i Ewy z Raju. Owe magiczne elementy towarzyszyły Apple w całej późniejszej historii i stały się powodem ostrych ataków sekt religijnych, które w sukcesie firmy starały się w dostrzec szatańskie szpony. Samozwańczy przywódcy dowodzili, że współczesne komputery Apple sterują umysłami swych użytkowników emitując fale, które czynią z nich bezwolne Zombie, podatne na marketingowe zagrywki mistrza zakonu, Steve’a Jobsa. Motywowano to dogłębnymi badaniami, które ujawniły, że jądro systemu OSX nazywa się Darwin – (bezbożnik, twórca teorii ewolucji), zaś sam BSD (Berkeley Software Distribution, Berkeley Unix) firmowany jest symbolem diabła z widłami, który dodatkowych wyjaśnień oczywiście nie potrzebuje.

Wróćmy jednak do tworzącej się właśnie firmy Apple. Sprzedaż komputerów okazała się niemałym sukcesem, Apple rosło w siłę i jak to się dzieje w przypadku wzrastających korporacji, na pokładzie zaczęli pojawiać się profesjonaliści – rekiny finansjery, biznesowe grube ryby. W roku 1978 do Apple przyłączył się Mike Scott, który objął pozycję CEO i zafundował firmie kilka trudnych lat. Następnie, w roku 1983 Steve ściągnął do Apple Johna Sculleya, ówczesnego szefa Pepsi, wypowiadając słynne zdanie: „Chcesz do końca życia sprzedawać słodzoną wodę, czy chcesz mieć szansę by zmienić świat?” Nie wiedział jeszcze wtedy, że to właśnie Sculley zostanie CEO Apple i zmusi jego samego do odejścia z firmy w 1985 roku. Na szczęście, Steve zdążył patronować wejściu na rynek Macintosha, którego właściwym ojcem był tak naprawdę Jef Ruskin. To Jef Ruskin stworzył ideę prostego komputera, idealnego narzędzia dla zwykłego człowieka, przeznaczonego do domowego użytku.

Kult roku Orwella

Jest rok 1984 – właśnie odbywa się prezentacja. Steve Jobs na scenie, z chłopięcym, prawie nieśmiałym uśmiechem na twarzy, ubrany w garnitur i śnieżnobiałą koszulę, zwieńczoną muchą. Na audytorium panuje cisza. I wtedy na ekranie komputera, wyciągniętego przed chwilą z torby, pojawiają się generowane na żywo obrazy. Paint, MacWrite, kalkulator, a nawet trójwymiarowe szachy. Tłum szaleje. Ale to jeszcze nie wszystko – najlepsze Steve Jobs zachował na koniec! Po raz pierwszy w historii, komputer domowy przemówił, przedstawiając osobę, która była dla niego jak ojciec. Kogo? Oczywiście Steve’a Jobsa. Reakcja tłumu przebija najśmielsze oczekiwania. Z audytorium dobiega grupowy okrzyk zachwytu. Steve Jobs skromnie spuszcza głowę, na jego ustach błąka się uśmiech. Konia z rzędem każdemu, kto twierdzi, że kocha komputery, a jednocześnie jest w stanie oglądać ową prezentację bez wzruszenia. Ja wzruszam się za każdym razem do tego stopnia, że czuję jak łzy zbierają mi się w kącikach oczu. Ta prezentacja to wrota czasu, to możliwość zobaczenia na własne oczy, w jaki sposób tworzy się historię, jak wypowiada się słowa, które stają się kultowe, jak w ciągu kilku minut zapisuje się swoją obecność i osiąga status ikony komputerowego świata.

Na wygnaniu

Jednak czasem to nie wystarczy. Macintosh był sprzętem kultowym, co do tego nie ma dwóch zdań. Zarząd Apple uznał mimo wszystko, że Steve Jobs nie powinien dłużej koordynować oddziału, zajmującego się projektem Macintosha. W maju 1985 roku, Sculley zwolnił Jobsa z pełnionych obowiązków i rozpoczął się czarny okres w historii Apple.

Ten moment w historii Apple zawsze wywołuje we mnie gwałtowne emocje. Wyobraźcie sobie bowiem, że tworzycie coś od podstaw. Odnosi się to do obu panów – w tym samym stopniu do Steve’a Jobsa, co Steve’a Wozniaka. Wyobraźcie sobie, że posiadacie wizję, którą staracie się zrealizować od początku, która zaprząta wasz umysł, wypełnia czas, która płynie w waszych żyłach niczym krew. Posiadanie takiej wizji, to wszechogarniająca sprawa, bo wizja jest jak dziecko, jest intymną częścią duszy. W zasadzie, wizji nie można mieć – wizją trzeba żyć. Więc prowadzicie waszą wizję za rękę, pomagacie jej stawiać pierwsze kroki, od garażu, do okładki magazynu Macworld. Otaczacie się ludźmi, którzy, w waszym mniemaniu, są dla wizji najlepsi. I nagle … Ci ludzie, których wybraliście do opieki nad waszym dzieckiem stwierdzają, że to właśnie wy nie jesteście dla wizji dobrzy. I brutalnie ją wam odbierają. Wyrzucają za bramę, trzaskają drzwiami. Co musiał czuć wtedy Steve Jobs wiedząc, że to on sprowadził Sculleya do Apple, a tym samym, podpisał na siebie wyrok? Wedle wszelkich przesłanek, powinien czuć rozczarowanie, gniew, smutek. Powinien się załamać, machnąć na wszystko ręką, odwrócić się plecami i zagrzebać w ciemnej jamie.

Większość z nas tak właśnie by postąpiła. Większość, ale nie Steve. Steve nie dał za wygraną. Przełknął gorzką pigułkę, podniósł się i stworzył NEXT. Sam NEXT nie był może najlepszym pomysłem, ponieważ docelowy rynek edukacyjny nie dysponował pieniędzmi, których oczekiwał. Nie zmienia to jednak faktu, że były to komputery piękne, z zaawansowanym systemem i myślą przewodnią, polegającą na współpracy pomiędzy użytkownikami. Myśl ta zresztą towarzyszy wizji Steve’a do dzisiaj, wszystko bowiem w komputerach Apple aż krzyczy o współpracy, komunikacji, współdzieleniu. Jednak w tamtych czasach, myśl ta była zbyt zaawansowana, by mogła odnieść natychmiastowy sukces. Pomimo tego, to właśnie komputer marki NEXT, w ośrodku CERN, stał się pierwszym serwerem World Wide Web. Wiedzieliście o tym? To Jobs – wszędzie, w każdym pikselu, który otacza waszą wirtualną rzeczywistość. Oddychacie powietrzem, które on stworzył. To myśl, która zatyka dech w piersiach, a jednocześnie przeraża, bo to przecież dopiero czubek góry lodowej.

Luxo Senior

Wizja Jobsa zakładała, że komputery kupujemy nie dla samych komputerów, lecz dla rzeczy, które możemy dzięki nim zrobić. W 1986 roku kupił niewielką firmę „The Graphics Group” od Lucasfilm Studios, którą następnie nazwał Pixar. Aż trudno uwierzyć, jakimi drogami musiały podążać jego myśli i wielu z nas chciałoby posiadać ten dar chociażby w ułamku procenta. To w filmie Pixar bowiem powstały późniejsze hity, takie jak: Toy Story, Wall-e, Bugs Life, Finding Nemo i wiele innych. Dzięki współpracy ze znaną wytwórnią Disneya, niewielki Pixar osiągnął szczyty na rynku filmowym. W 2005 roku, Disney wykupił Pixara za niebagatelną sumę 7,4 miliardów dolarów, a Steve Jobs został największym prywatnym udziałowcem Disneya – posiada bowiem 7% akcji tej firmy.

Jobs sprzedał tylko 50 tysięcy komputerów NEXT, co nie było wynikiem zapierającym dech w piersiach. Skoncentrował się więc na rozwoju deweloperskim – zaawansowanym systemie Next STEP. W tym czasie w Apple nie działo się najlepiej. Kolejni CEO firmy nie zdołali sprostać wizji, stworzonej przez Jobsa i firma powoli, ale zdecydowanie, zaczęła chylić się ku upadkowi. Wyniki giełdowe runęły w dół i wydawało się, że nic już nie jest w stanie jej uratować. “Wydawało się”, bo wtedy właśnie na scenie, po raz kolejny, stanął Steve. Po raz kolejny w glorii i chwale, bo świat nie zapomniał, kto jest prawdziwą ikoną i kto rozdaje karty. Wraz z powrotem Jobsa do Apple powróciła wizja, energia i powiew świeżego powietrza. Ale zanim to się stało, w 1996 roku Apple kupiło NEXTa, a Steve Jobs powrócił do firmy jako doradca. To właśnie system NextSTEP stał się podwaliną nowego systemu, którego używamy do dziś: MacOS X, przedstawionego po raz pierwszy, w marcu 2001 roku. System Apple obchodził w tym roku dziesiąte, okrągłe urodziny. Steve Jobs uwielbiał emocjonalne prezentacje – stara „dziewiątka” zakończyła swą karierę w trumnie, ustawionej na scenie. Jobs pożegnał ją jak najlepszego przyjaciela i przedstawił następcę, w którego żyłach płynął potężny NextSTEP i równie wielki BSD. Wszystko w pięknym opakowaniu, z interfejsem Aqua i doprawione szczyptą magii, którą Jobs zawsze dodaje gratis do prowadzonych przez siebie prezentacji.

Powrót do macierzy

W roku 1997, stanął na scenie jako zbawca, przyjmując honorowy tytuł CEO i przynosząc porozumienie z Microsoftem, w sprawie rozwoju pakietu Microsoft Office na platformę Mac. To również prezentacja, którą warto obejrzeć. Bardzo trudna i niezwykle emocjonująca. Oto, dwaj odwieczni wrogowie – Microsoft i Apple – podpisują cyrograf. Steve Jobs dziękuje Billowi Gatesowi. Ten dumny Steve, który kiedyś odmówił wyposażenia komputera w system napisany przez młodego programistę – Billa Gatesa. Ten dumny Jobs korzy się przed Microsoftem i przyjmuje jego pieniądze po to, by uratować Apple. Publicznie, na oczach tłumów. Możecie się domyślać, że tłumy nie były zachwycone. A jednak Steve Jobs stał na scenie i wypowiadał słowa, które poruszyły wszystkich. I było, nie było – uratowały Apple od bankructwa.

1997 rok to również słynna reklama Think Different, zrealizowana przez TBWA – którą przeforsował właśnie Jobs. Zarząd firmy nie był przekonany co do celności pomysłu, ale Steve postawił na swoim i porwał za sobą tłumy. Dzisiaj owa kampania przeszła do kanonu i niewielu jest w stanie powtórzyć jej sukces. Słowa „Think Different” stały się synonimem pewnego stylu życia, przekonań, wolności, odmienności, kreacji i twórczości nie skrępowanej przez technologiczne ograniczenia. Znalazły się na kubkach, plakatach, koszulkach zegarkach i do dziś nie tracą na znaczeniu, pomimo kolejnych kampanii, które nie zdołały przyćmić oryginalnej produkcji. Kampania „Switch” z Ellen Feiss, zakręconą studentką i kampania „Get a Mac” również zyskały swoich zwolenników, jednak tylko ta pierwsza staje w szranki z kultową reklamą z 1984 roku, która rozbija młotem ekran Wielkiego Brata.

Kolejne lata, to powolne pięcie się w górę i odzyskiwanie utraconej pozycji. Steve Jobs i Jonathan Ive, brytyjski designer, porozumieli się lepiej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Powstały kultowe projekty, takie jak  iMac, popularnie zwany „lampką” oraz autorski projekt Jobsa – iPod, urządzenie, które w krótkim czasie zdominowało rynek. Z iPodem nadeszła aplikacja iTunes, której historia również należy do bardziej interesujących.

Oferta, której odrzucić nie możesz

Wielu z czytelników zna zapewne firmę Panic, dewelopera popularnych programów dla komputerów Mac, między innymi: Transmit i CandyBar. W okolicach 1999 roku, stworzyli oni aplikację o nazwie PanicPack, znaną następnie pod nazwą Audion. Aplikacja ta służyła do tego, do czego służy dzisiaj iTunes – do odgrywania plików mp3. W przypływie programistycznej dumy, młodzi deweloperzy wysłali maila do Steve’a Jobsa, przedstawiając mu swoje dziecko. Nie spodziewali się odpowiedzi i odpowiedź oczywiście nie nadeszła. Nie tym razem. Stało się to dopiero, gdy światło dzienne ujrzał Audion 2.0. Wtedy nadszedł „wielki email” – dokładnie w wigilijny wieczór, niczym gwiazdkowy prezent. Od samego Steve’a! W tym czasie Panic prowadził rozmowy z AOL-em, a treść emaila brzmiała:

From —@pixar.com Sun Dec 24 07:49:08 2000
Received: by NeXT.Mailer (1.148.2)
From: Steve Jobs <—@pixar.com>
Date: Sun, 24 Dec 2000 07:36:53 -0800
To: Cabel Sasser <cabel@panic.com>
Subject: RE: Audion 2: have you had a chance to see it yet?

Cabel,

I hear that your deal with AOL fell through. Any interest in throwing in with us at Apple?

Best, Steve

Który z programistów nie marzy skrycie, by dostać właśnie takiego maila? Tego jedynego, upragnionego, z samej głównej kwatery, od największego z wielkich? To okazja, która nie trafia się dwa razy. Żeby nie przedłużać tej opowieści, nastąpiło spotkanie – podekscytowani młodzi ludzie i wielki Steve Jobs. Z chęcią i żywiołowo opowiedzieli o swoim projekcie, Steve wyrażał powątpiewanie w stosunku do funkcji, które chcieli zaimplementować. Mimo wszystko, złożył im propozycję, która niejednemu zawróciłaby w głowie – zaproponował im przyłączenie się do teamu, który zajmował się rozwijaniem iTunes. A oni… odmówili. Niemniej jednak, wszystkie funkcje, o których rozmawiali w trakcie spotkania zostały zaimplementowane w playerze Apple. Audion umarł śmiercią naturalną, a jego historię można przeczytać już tylko w sieci. Historię programu, który mógł stać się iTunes. I historię młodych ludzi, którzy do końca życia będą się zastanawiać, co by się stało, gdyby podjęli inną decyzję.

Twarz i wizja firmy

Tymczasem, ekosystem Apple rozwijał się i rozgałęział, zawłaszczając kolejne sektory naszego życia, pochłaniając kolejne fragmenty otaczającej nas rzeczywistości. Nastąpiła przesiadka na procesory Intela, oryginalne PPC zostały uśmiercone. Wydarzenie, które porównywano do owego słynnego porozumienia z Microsoftem w 1997 roku. Zdrada! Pojawiły się głosy sprzeciwu, jednak i ta decyzja okazała się dobra dla firmy. Umożliwiono instalację systemu Microsoft Windows na maszynach Apple. Znów podniósł się krzyk. Użytkownicy obawiali się, że Apple oddala się od wiernych macuserów. Były to jednak płonne obawy. Rynek iPodów rozrósł się do niewyobrażalnych rozmiarów, jak grzyby po deszczu pojawiali się kopiści i naśladowcy wspaniałych projektów Jonathana Ive’a. A Steve Jobs, niezmiennie, firmował swoją twarzą każdy nowy produkt, każdą nową usługę.

W 2004 roku pojawiły się pierwsze doniesienia o jego chorobie i cały technologiczny świat zamarł w przerażeniu. To właśnie wtedy uświadomiono sobie, jak niebezpieczne dla Apple jest posiadanie charyzmatycznego przywódcy, nierozerwalnie utożsamianego z firmą. Sytuacja jasno pokazała, że pomiędzy Apple a Jobsem można postawić znak równości, a choroba i ewentualna śmierć Steve’a Jobsa to również choroba i śmierć Apple. Wtedy postanowiono działać i rozluźnić ten związek. A tymczasem cały świat obserwował walkę Jobsa z rakiem.

Steve Jobs to osoba, której niezmiernie zależy na prywatności. W sprawach firmy, bez wahania udziela wywiadów i użycza własnego wizerunku produktom. Jednak w przypadku spraw osobistych, nie podziela tego otwartego podejścia. Dlatego trudno przyłapać go na opowiadaniu o samym sobie. Do opinii publicznej wyciekały więc niepotwierdzone doniesienia, które chwiały kursem akcji. Jobs jednak przetrwał. Zaś Apple, powoli, zaczęło przygotowywać do roli CEO raczej bezbarwnego i statecznego Tima Cooka, który od tej pory stawał w szranki za każdym razem, kiedy Steve Jobs brał urlop od pełnionych przez siebie w Apple obowiązków.

Stanford

W czerwcu 2005 roku, Steve Jobs wygłosił swoją słynną przemowę na uniwersytecie Stanford. Ów wykład to chyba najbardziej osobisty, przekonujący i wzruszający przekaz, który dla wielu stał się kanonem i drogowskazem do osiągnięcia sukcesu. Nie brakuje w nim stoickiej, wschodniej filozofii i głębokiego, analitycznego spojrzenia. Jobs opowiedział trzy historie, przedstawił trzy punkty kluczowe swojego życia i trzy wnioski, które z nich wyciągnął.

Pierwsza historia, dotyczyła łączenia punktów i spojrzenia wstecz na sprawy, które zdawać by się mogło nieistotne, stają się punktami zwrotnymi w życiu i prowadzą nas do miejsca, w którym znajdujemy się w chwili obecnej. Ta historia odnosi się głównie do jego młodości i wczesnych lat studiów.

Druga opowieść mówi o miłości i utracie. Odnosi się ona bezpośrednio do historii Apple. Trzecia zaś, opowiada o śmierci. O chwili, w której dowiedział się, że został naznaczony śmiertelną chorobą i o tym, co pomogło mu ją zwalczyć.

To właśnie tam, na podium Uniwersytetu Standford, poznajemy zupełnie innego Steve’a Jobsa – nie króla komputerowego świata, nie magnata, nie marketera – po prostu człowieka, ludzką postać, targaną ludzkimi emocjami. Lekcja, której nam wszystkim udziela jest bezcenna. Lekcja, którą znamy na pamięć lecz często o niej zapominamy: to głód życia sprawia, że ze wszystkich sił staramy się osiągnąć wymarzony cel. I to, że nie wiemy, nie uda się nam go osiągnąć sprawia, że w końcu go osiągamy. Głód życia i specyficzna głupota, którą niektórzy nazwą naiwnością.

Infografika Foxrabbit dla iMagazine

Świat bez Jobsa?

Jest rok 2011. Kilka dni temu świat obiegła informacja o rezygnacji Steve’a Jobsa z funkcji CEO Apple. Rozpętała się panika. Na miejsce CEO polecony został Tim Cook, doniesienia medialne bardziej przypominają klepsydry niż rzetelne informacje prasowe. Ludzie żegnają Jobsa, bo tym razem to media stworzyły wokół prostego faktu pole zaburzonej rzeczywistości. To samo zdarzyło się w 2008 roku, kiedy Bloomberg, całkiem niechcący, pokazał światu notkę pośmiertną, przeznaczoną dla Steve’a.

A przecież Steve Jobs nie umarł, ani nawet nie opuścił pokładu firmy! Zrezygnował jedynie z medialnej funkcji CEO, za którą otrzymywał 1 dolara rocznie. Nadal znajduje się u władzy, jako szef rady nadzorczej i jeszcze długo będzie dzierżył w dłoniach stery Apple.

Bez dwóch zdań, Steve Jobs to James Bond komputerowego świata. Otoczony najnowszymi gadżetami, wielbiony przez tłumy a jednocześnie – mistyczny i tajemniczy. To, gdzie błądzi jego umysł, jest tajemnicą dla wszystkich, równie dobrze strzeżoną, co jego prywatność. Bo co o niej wiemy?  Wiemy, że jeden z komputerów, nad którym pracował zanim powstał Macintosh, nosił nazwę Lisa – tak jak jego córka, której długo nie uznawał, twierdząc, że jest bezpłodny. Wiemy, że w 1991 roku ożenił się z Laurene Powell, z którą ma syna i dwie córki. Ceremonii zaślubin przewodniczył buddyjski mnich. Do tej pory nie doczekaliśmy się oficjalnej biografii – ta ma ukazać się już niedługo i z pewnością znajdzie na szczytach list bestsellerów wydawniczych.

Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, jakie będą dalsze losy Apple – te nie zostały jeszcze zapisane w wielkiej księdze historii. Ale rozglądając się dookoła, widzę Steve’a Jobsa. Drobne piksele, rozproszone w życiu codziennym, sprawiające, że rzeczywistość nabiera innego wymiaru.

I chciałabym, żeby spłynęła na mnie choćby mała część tej wizji, która pozwala Jobsowi nie tylko żyć w tym świecie, ale i stwarzać go, krok po kroku, dla każdego z nas.

Kinga Ochendowska

NAMAS'CRAY  The crazy in me recognizes and honors the crazy in you. Jestem sztuczną inteligencją i makowym dinozaurem. Używałam sprzętu Apple zanim to stało się modne. Nie ufam ludziom, którzy nie lubią psów. Za to wierzę psom, które nie lubią ludzi.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 27

A może wręcz odwrotnie? Może po trochu był przyjacielem każdego z nas? Każdego z użytkowników sprzętu firmy Apple?

Wydaje mi się, że dla każdego, który obejrzał chociaż jedną konferencję, był już swojego rodzaju przyjacielem… nie wiem jak on to robił, chyba miał coś w sobie, coś, co nawiązywało bliską więź z zupełnie obcym widzem, oddalonym nawet o tysiące kilometrów.

Piękny tekst i szczera prawda. Co do marki Apple nie martwiłbym się ponieważ osobowość Jobsa była tak silna, że kurs który obrał jeszcze długo będzie kontynuowany przez jego następców. Inaczej być nie może. Apple to firma, która do perfekcji dopracowała to co innym się nie udaje lub przychodzi z trudem. Należałoby życzyć każdemu przedsiębiorcy takiego rozwoju,takiej determinacji. 

Co do Steve’a Jobsa … cóż show must go on. Niestety, ale dopóki żyje w nas pamięć o nim dopóty Steve będzie nieśmiertelny.  

Cudny fragment:
A przecież Steve Jobs nie umarł, ani nawet nie opuścił pokładu firmy!
Zrezygnował jedynie z medialnej funkcji CEO, za którą otrzymywał 1
dolara rocznie. Nadal znajduje się u władzy, jako szef rady nadzorczej i
jeszcze długo będzie dzierżył w dłoniach stery Apple.

Ciekawi mnie fakt czy ci co wypisują bzdury “genialny, dobry, doskonały, piękny, wspaniały, itd” przeczytali ten monolog CAŁY?
Czy zweryfikowali to co wypisał autor, z tym co było naprawdę?

Ciesze się że mogłem przyswoić Biografie Jobsa i kilka innych pozycji, przez co widzę jak na dłoni fanbojskie bzdury. Jak to by ujął Steve “fanbojskie g*wno”.

Nie twierdze że po całości autor ubzdurał jakąś historię. Śmieje się i wytykam wszechobecną, cudowną moc robienia przez Steva wszystkiego.