Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Jak dać się oszukać

Jak dać się oszukać

5
Dodane: 7 lat temu

Zakupy w internecie. Wygodne, szybkie i bezpieczne. No, chyba że za ładną stroną i niebudzącym podejrzeń systemem zakupów stoi oszust, prosto z Chin.


Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 6/2017


W sieci kupuję często i jedynie sporadycznie nie jestem zadowolony z tego, co dostaję. Ot, w zakupach spożywczych zamienią mi jogurt na inny albo przyślą buty o rozmiar za małe. Nic specjalnego, zdarza się. Tylko raz trafił się mi grubszy problem. I, jak się okazuje, oprócz nerwów i czasu nie kosztował mnie zupełnie nic. Chodzi o jeden z moich zakupów z lutego tego roku – piszę o nim dopiero teraz, bo sprawa zakończyła się pod koniec kwietnia (a piszę ten tekst w połowie maja). O co poszło? A o kurtkę, która posezonowo okazała się tańsza w jednym z niemieckich sklepów. Różnica w cenie rzędu 30% względem standardowej nie wydawała się podejrzana jak na połowę lutego i wyprzedaż, sam sklep też miał stronę niebudzącą podejrzeń – pisana poprawnym niemieckim, ze zdjęciami odpowiadającymi opisom produktów i w dobrej rozdzielczości. Przed zakupem natrafiłem tylko na jedną niezgodność zdjęcia z towarem (nie pasował kolor), ale że nie dotyczyło to akurat kurtki, którą byłem zainteresowany, uznałem to za zwykłą pomyłkę. Dodałem więc produkt do koszyka, wprowadziłem dane do wysyłki i dane karty kredytowej, zatwierdziłem transakcję i… czekałem. Nie dostałem żadnego maila potwierdzającego zakup (a podawałem swój adres podczas zamawiania) i to pomimo tego, że transakcja pojawiła się w systemie sklepu. Dopiero gdy na stronie banku sprawdziłem transakcję, okazało się, że zapłaciłem owszem, w euro, ale sprzedawca jest w… Shenzen, czyli w Chinach. Natychmiast skorzystałem z formularza na stronie sklepu i napisałem do sprzedawcy z prośbą o wyjaśnienie, zaraz później wygooglowałem nazwę sklepu w sieci. Trafiłem na artykuł, w którym pisano o fałszywych sklepach i ten figurował na liście. Wróciłem na stronę sklepu i zacząłem szukać bezpośredniego kontaktu do sprzedawcy. I, jak się domyślacie, nie było tam nic prócz wspomnianego już formularza kontaktowego. W tym momencie byłem już niemal pewny, że dałem się oszukać. Zrobiłem zrzuty ekranu sklepu, spisałem wszystkie możliwe informacje (datę zakupu, w tym godzinę, adres, produkt, cenę i walutę rozliczenia), a następnie zacząłem szukać rozwiązania.

Z racji tego, że korzystam z usług mBanku, udałem się na ich stronę, by znaleźć cokolwiek odnośnie do podobnych sytuacji – środki były bowiem już zablokowane na karcie. Jak się okazuje, sposób jest, aczkolwiek wymaga trochę zachodu. Nazywa się Chargeback, czyli obciążenie zwrotne, i pozwala na odzyskanie „wtopionych” w różny sposób środków. Działa zarówno z kartami Visa, jak i MasterCard, niezależnie od banku (aczkolwiek sposób realizacji reklamacji kartowej różni się pomiędzy bankami). Można za jego pomocą odzyskać utracone środki nie tylko w przypadku oszustwa, ale też niewypłacenia środków z bankomatu, niedostarczenia towaru lub usługi przez sprzedającego, wielokrotnego rozliczenia transakcji czy też rozbieżności w wartości transakcji a realnie pobranej kwoty. Szczegółową listę znajdziecie najpewniej na stronie Waszego banku. Do złożenia reklamacji jest wymagane maksimum informacji – oprócz wspomnianego czasu realizacji transakcji i jej kwoty warto mieć też informacje o sprzedającym (w moim przypadku było to o tyle trudne, że sklep zniknął z sieci w momencie, gdy składałem reklamację). Można jej dokonać telefonicznie, co jest bardzo wygodne, zwłaszcza gdy jesteśmy poza granicami Polski. Bank może, ale nie musi, tymczasowo odblokować środki na karcie (w moim przypadku to zrobili), przy czym nie oznacza to pozytywnego rozpatrzenia reklamacji. To następuje do 60 dni kalendarzowych od jej złożenia. W tym czasie bank występuje do sprzedawcy z prośbą o potwierdzenie, że towar został dostarczony. Jeśli sprzedawca nie jest w stanie przedstawić takiego dokumentu, reklamacja zostaje uznana.

Dokładnie tak było w moim przypadku – po 60 dniach dostałem potwierdzenie, że reklamacja została uznana. Kosztowało mnie to więc trochę zachodu (jeden kilkunastominutowy telefon i uprzednie zebranie danych), trochę więcej nerwów (bo jednak straciłbym dość znaczną kwotę), ale finalnie chargeback zadziałał dokładnie tak, jak powinien. Co ważne, nikt przez tych 60 dni nie dzwonił do mnie ani nie pisał z informacją o statusie zgłoszenia bądź też z prośbą o dodatkowe informacje – to niepokojące, ale jak się okazuje, tak po prostu wygląda realizacja tych reklamacji. Nie ma się więc co spieszyć się z zakupem i należy sprawdzać nawet najbardziej budzący zaufanie sklep, jeśli wcześniej nie robiło się tam zakupów. Moja sytuacja stanowi też dowód, że warto płacić kartą kredytową – nie dość, że jest najwygodniej, to i najbezpieczniej.

Paweł Hać

Ten od Maków i światła. Na Twitterze @pawelhac

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 5

Miałem podobną sytuację do Twojej, tylko w moim przypadku chodziło o bilety na Polską edycję imprezy UMF, która miała odbyć się w Warszawie. Kilka dni przed imprezą zwineli interes i tyle było o nich słychać, strona internetowa zamknięta, facebook to samo. Przy za kupach przez internet najważniejszą rzeczą to płacić kartą (jest trochę uciążliwe, trzeba wpisać numer karty, imię i nazwisko, datę wygaśnięcia i 3 cyfry z drugiej strony karty). Zwykły przelew nie jest objęty chargeback. Po 30 dniach od złożenia reklamacji miałem pieniądze na koncie, a dwa bilety kosztowały mnie 750 zł.