Droga Steve’a Jobsa – Rozdział 10 / Podążając za nosem (fragment)
Zapraszamy do przeczytania fragmentu książki “Droga Steve’a Jobsa” poniżej. Do Waszej dyspozycji pozostawiamy cały 10. rozdział.
“Droga Steve’a Jobsa” do kupienia w iBookstore lub Empiku.
iMagazine jest patronem medialnym polskiego wydania książki
Brent Schlender, Rick Tetzeli
przekład Michał Jóźwiak
© Insignis Media, Kraków 2015
Rozdział 10 / Podążając za nosem (fragment)
5 stycznia 2000 roku na odbywających się w Las Vegas targach Consumer Electronics Show Bill Gates jako pierwszy opisał światu, jaką postać przyjmie przyszły sukces Apple’a. Jego zamiarem było, rzecz jasna, przedstawić plan działania, który przygotował dla Microsoftu. Nie mógł przewidzieć, że rzeczywistość spłata mu figla.
Był to okres, kiedy targi CES zaczynały rosnąć w siłę. Wcześniej przez całe lata odgrywały rolę miejsca, w którym zbierali się producenci najróżniejszego sprzętu: od głośników samochodowych, systemów stereo i telewizorów, przez elektroniczne symulatory piłki nożnej, które pikały, kiedy wciskało się przyciski sterujące, po kamery wideo i systemy alarmowe. Wraz z pojawieniem się firm komputerowych CES zupełnie zmienił charakter i w ciągu kilku krótkich lat stał się największą ze wszystkich wystaw sprzętu elektronicznego. Obecnie rok w rok przyciąga ponad 150 tysięcy odwiedzających i zasadniczo paraliżuje Miasto Grzechu na cały tydzień w styczniu. Apple jednak nie wystawiał się na CES-ie. Steve wolał zapowiadać swoje produkty w kontrolowanych warunkach.
Microsoft też nie miał pełnej kontroli nad CES-em, ale z pewnością przyćmiewał pozostałych uczestników. Przewodniczący Gates, który w 2000 roku odstąpił fotel prezesa Steve’owi Ballmerowi, pełnił nieoficjalną funkcję głównego prelegenta i osiem lat z rzędu wygłaszał przemówienie inauguracyjne, podczas którego przede wszystkim przypominał zebranym, że ma ich wszystkich w garści. Nikogo to szczególnie nie dziwiło, bo w 2000 roku w przemyśle komputerowym nie liczyło się nic poza Microsoftem. Około dziewięćdziesięciu procent komputerów osobistych na świecie wykorzystywało system Windows. Oprogramowanie Microsoftu zarządzało nie tylko większością komputerów stacjonarnych i laptopów, ale i serwerami, na których opierały się struktury informatyczne biurokracji większości państw oraz systemy przechowywania i organizacji danych największych korporacji świata. Osiągnięcia programistów Microsoftu pozwalały niezawodnie działać najbardziej zaawansowanym technologiom świata, nieważne, czy znajdowały się w kasach i bankomatach, w komputerach na stanowiskach odprawy bagażowej, czy na pokładach lotniskowców. Teraz z kolei miała się dokonać rewolucja w świecie elektroniki użytkowej. Któż więc lepiej się nadawał, żeby o tym opowiedzieć, niż lider branży, która zamierzała tę rewolucję przeprowadzić?
Tego wieczora Gates wystąpił w auli hotelu Las Vegas Hilton przed widownią liczącą ponad trzy tysiące ludzi i wyjawił, jak Microsoft zamierza zapoczątkować erę „elektroniki użytkowej plus”. Pecety z systemem Windows miały się zmienić w „domowe centra medialne” wykorzystujące możliwości dawane przez internet i komunikujące się z urządzeniami elektronicznymi, a nawet sprzętem AGD sterowanym przez oprogramowanie Microsoftu. Rozwiązanie to, jak wyjaśnił, byłoby niezwykle korzystne dla użytkowników, którzy otrzymaliby „spersonalizowany, wygodny dostęp do ulubionej muzyki, wiadomości, rozrywki, rodzinnych zdjęć i poczty elektronicznej za pośrednictwem takich urządzeń, jak telewizory, telefony, wieże stereo, radia samochodowe i palmtopy Pocket PC”.
Przemówienie Gatesa było przepowiednią, ostrzeżeniem i planem działania zarazem. Przedstawiało wizję przyszłości stanowiącą spełnienie pewnych przeplatających się trendów. Zapowiadało znaczne rozszerzenie zakresu łączności pomiędzy urządzeniami, dostęp do nowych rodzajów zawartości i telewizji cyfrowej, który miał powstać dzięki internetowi, pojawienie się nowych, interaktywnych gier komputerowych i zastąpienie urządzeń z tradycyjnymi przyciskami gadżetami z ekranami dotykowymi i inteligentnym oprogramowaniem. Oto, co zamierzamy zrobić z waszym światem – zdawał się mówić Gates producentom elektroniki użytkowej. Oto, do czego musicie się wziąć, bando starców dłubiących w kuchenkach mikrofalowych, radiach samochodowych, telewizorach i słuchawkach. Chyba że nie chcecie, by znalazło się dla was miejsce w przyszłości, która należy do nas!
Microsoft, jako niekwestionowany władca imperium informatyki, naprawdę dysponował wówczas mocą, która pozwalała mu dyktować takie warunki. Firma Gatesa przejęła kontrolę nad wszystkimi aspektami najważniejszej technologii cyfrowej świata w takim stopniu, że dla większości uczestników CES-u było jednoznaczne, że skoro Microsoft tak wyobraża sobie przyszłość, to tak będzie ona wyglądała. Oczywistą kwestią, o której Gates nie wspomniał, było to, że układ ten miał być również niezwykle korzystny dla Microsoftu. Tworząc specyfikacje, których musieliby się trzymać producenci sprzętu, Microsoft zapewniłby sobie dominację nad kolejnym pokoleniem nowych technologii.
Przejęcie kontroli nad nową generacją urządzeń elektronicznych było dla Gatesa o tyle ważne, że potrzebował sposobu, by rozwiązać swój największy problem. Polegał on na tym, że obroty Microsoftu przestały się zwiększać w szalonym tempie dwudziestu pięciu procent rocznie, którego inwestorzy oczekiwali od firm zajmujących się technologią. Kiedy Bill i Steve pojawili się na rynku, gigantami informatyki byli IBM, DEC i im podobne firmy, których duże, kosztowne maszyny trafiały do ledwie kilkuset największych korporacji, rządów i uniwersytetów. Potem ceny spadły dzięki prawu Moore’a, a producenci pecetów zaczęli sprzedawać swoje maszyny tysiącom innych klientów. Mnóstwo przedsiębiorstw małych i dużych mogło wreszcie pozwolić sobie na inwestycje w potężne komputery, dzięki którym mogły zwiększyć wydajność pracy. Potencjalnie największy rynek, przynajmniej ilościowo, wciąż jednak pozostawał nietknięty. To sprzedaż bezpośrednio konsumentom i umieszczanie rozwiązań informatycznych w przedmiotach codziennego użytku były bramą do prawdziwej rewolucji. Dość powiedzieć, że według badaczy rynku z Gartner Group, w 2011 roku na całym świecie sprzedano 355 milionów komputerów PC, wliczając w to serwery i laptopy. W tym samym czasie rozeszło się 1,8 miliarda telefonów komórkowych. Przy czym liczba ta nie uwzględnia wielu innych urządzeń komputerowych i sieciowych, które są częścią życia milionów konsumentów: konsol do gier, odtwarzaczy MP3, odbiorników radiowych, termostatów, systemów GPS i wszelkich innych udogodnień, które z dnia na dzień stają się coraz inteligentniejsze dzięki możliwościom, jakie daje praca w sieci.
Gates, który jest poważnym kandydatem do miana najbystrzejszego stratega biznesowego świata, przewidział tę przyszłość i oczekiwał, że Microsoft zajmie w niej tak samo ważne miejsce, co w świecie komputerów. Kto inny bowiem mógłby zdefiniować standardy interakcji między urządzeniami cyfrowymi? Jego dotychczasowa kariera polegała właśnie na tym: na wyobrażaniu sobie przyszłości i dostarczaniu jej innym. Przy jego zainteresowaniach i ambicjach problemy Steve’a wydawały się niemal niewarte uwagi. Chciał, żeby oprogramowanie Microsoftu znalazło się w miliardach urządzeń. Steve w tym czasie szukał dowolnego rozwiązania, które pomogłoby mu sprzedać dodatkowe kilka tysięcy Maców miesięcznie. Gates był jedynym człowiekiem, który mógł racjonalnie planować dominację w niefortunnie przez siebie nazwanej, ale ewidentnie nieuniknionej erze „elektroniki użytkowej plus”. Dysponował zarówno władzą, jak i niebywałym intelektem: mimo niefortunnej skłonności do rozwlekłego nazewnictwa, wspaniale przewidział przyszłość, w której żyjemy dziś, piętnaście lat później. Jedyne, co musieli zrobić z Ballmerem, to zrealizować jakąś rozsądną strategię. Gdyby im się udało, przekształciliby Microsoft w firmę pasującą do przyszłości Billa i zaczęliby z powrotem odnotowywać wzrost, jakiego oczekiwali inwestorzy.
Nikt tego wtedy nie wiedział, ale przemówienie, które Gates wygłosił w tamten styczniowy poranek w Las Vegas, zbiegło się w czasie z początkiem końca hegemonii Microsoftu. 31 grudnia 1999 roku kapitalizacja giganta z Redmond osiągnęła poziom 619,3 miliarda dolarów, przy cenie akcji wynoszącej 58,38 dolara. Miało się to już nie powtórzyć.
Wizję Gatesa zrealizowało inne przedsiębiorstwo, wówczas wciąż jeszcze walczące o przetrwanie na branżowym poboczu. Dokonało tego, stopniowo pnąc się w górę, podążając za nosem do technologii i wykorzystując okazje. Na przestrzeni kolejnych kilku lat Steve Jobs wprawił Apple’a w swoisty biznesowy rytm. Wtedy nikt tego jeszcze nie wiedział, ale przyszłość nie miała należeć do Microsoftu, lecz do Apple’a.
Kiedy do Cupertino dotarły wieści na temat ambitnej prezentacji Billa, Avie Tevanian i Jon Rubinstein przekonali Steve’a, by zwołał awaryjne zebranie kadry kierowniczej w celu przemyślenia kierunku, w którym podążał Apple. Odbyło się ono w hotelu Garden Court w centrum Palo Alto. „Bill Gates opowiadał już wtedy o czymś, co w naszej strategii nazwaliśmy »cyfrowym centrum« – wspomina Mike Slade. – Spisałem więc sobie główne punkty z jego prezentacji i przedstawiłem je Steve’owi na zebraniu w hotelu. Spytałem go: »Nie sądzisz, że sami powinniśmy się do tego zabrać? Nie możemy pozwolić, żeby Microsoft to zrobił, bo oni na pewno wszystko schrzanią!«”.
Pracownicy Apple’a nigdy nie mieli zbyt wiele szacunku do Microsoftu, w którym widzieli firmę upierającą się gnębić konsumentów niewygodnymi, nieintuicyjnymi, niedorobionymi rozwiązaniami. Historia tych animozji sięgała dwudziestu lat wstecz. Być może dałoby się je załagodzić, zwłaszcza że Mac przynajmniej po części zawdzięczał sukces Wordowi, Excelowi i PowerPointowi Microsoftu, ale załoga z Cupertino nie potrafiła wybaczyć Gatesowi Windows. Steve po swoim powrocie postąpił rozsądnie, proponując wycofanie ciągnącego się latami pozwu w zamian za obietnice Gatesa. Jego ludzie wciąż jednak uważali Windows za ewidentną kradzież. Co gorsza, widzieli w nich plagiat wyjątkowo prostacki, a do tego wciśnięty całemu światu z brutalnością, która wywoływała w nich równie wielkie obrzydzenie, co zazdrość.
Zespół Steve’a naprawdę był zdania, że świat ukształtowany zgodnie z microsoftowską wizją „elektroniki użytkowej plus” byłby równie brzydki, co sama ta koszmarna nazwa. Mieli ku temu dobre powody. Tak się składało, że w 2000 roku każdy mógł podać przykład, że Microsoft zupełnie nie wie, jak nawiązać przyjazny kontakt z klientem, który jest żywym człowiekiem, a nie korporacją. Wystarczyło uruchomić Worda, Excela albo PowerPointa na komputerze PC i zapoznać się z „asystentami Office”. Jednym z nich był antropomorficzny, gadający spinacz, który w założeniu miał pełnić funkcję nieformalnego centrum pomocy. W praktyce jednak zdaniem większości był bezużytecznym paskudztwem, które traktowało użytkownika jak dziecko i za żadne skarby nie chciało raz na zawsze zniknąć z ekranu. „Time” nazwał go później jednym z pięćdziesięciu najgorszych wynalazków wszech czasów i umieścił na jednej liście z toksycznym herbicydem Agent Orange, kredytami hipotecznymi wysokiego ryzyka i Fordem Pinto.
Niezależnie od tego, jak dokładnie miała wyglądać przyszłość komputerów, komunikacji i mediów cyfrowych, zespół Apple’a nie chciał dożyć takiej jej wersji, w której autorom Spinacza pozwalałoby się decydować o doświadczeniu użytkownika. Ludziom z Apple’a zależało, by nowe technologie cyfrowe powszechnego użytku spełniały najwyższe standardy elegancji, piękna i prostoty. Apple zresztą zawsze wyróżniał się na tle innych firm z branży informatycznej wyjątkowym gustem stylistycznym i wzorniczym. Wystarczy porównać iMaca z przeciętnym pecetem.
Gates dobrze wiedział, że nie ma szans dorównać Steve’owi na polu wrażliwości estetycznej. „Dążył do doskonałości w tym, co sam robił, i oczekiwał jej od produktów, które projektowali – mówi. – Steve miał umysł designera. Kiedy ja wchodzę do pokoju hotelowego, nie rozglądam się od progu i nie mówię: »O, ale kiepsko zaprojektowany stolik nocny. I popatrz na to, przecież to zupełnie zmarnowana okazja«. Tak samo nie oceniam samochodów pod kątem tego, co sam zrobiłbym inaczej. Za to ludzie w rodzaju Jony’ego Ive’a i Steve’a Jobsa na wszystko patrzą właśnie w ten sposób. Wiesz, ja też czasami rzucę okiem na czyjś kod i powiem tej osobie, że ładnie to zaprojektowała. Ale w ich przypadku chodzi o zupełnie inny sposób postrzegania świata. Najczulszym, najpierwotniejszym zmysłem Steve’a był instynkt podpowiadający, czy dany obiekt spełnia pewne standardy. Te standardy były u niego bardzo wysokie, a wszystko, co ich nie spełniało, uważał za gówno”. Zespół kierowniczy Steve’a, który znał te standardy, miał rację: Microsoft i Apple posługiwały się diametralnie odmiennym wzorcem tego, co kwalifikowało się jako akceptowalne wzornictwo, o doskonałym nawet nie wspominając. Jeśli nowa generacja aplikacji i urządzeń miała stać się tak powszechna, jak obwieścił Gates, Apple miał okazję ustanowić punkt odniesienia dla funkcjonalności i stylistyki urządzeń cyfrowych wykorzystywanych przez przeciętnego człowieka.
Apple próbował już wcześniej sił na wschodzącym rynku konsumenckim, wydając ładnie zaprojektowany, ale koniunkturalnie nietrafiony program o nazwie iMovie. Jego premiera miała miejsce dokładnie w chwili, kiedy w powszechnym obrocie zaczęły się pojawiać stosunkowo tanie cyfrowe kamery wideo japońskich producentów, takich jak Sony, JVC i Panasonic. Steve uznał, że nabywcom tych kamer przydałoby się eleganckie, lecz proste zarazem oprogramowanie do edycji filmów. Powstał więc wyrafinowany program, który diametralnie upraszczał żmudny proces obróbki wideo i pozwalał przerabiać trzęsące się amatorskie nagrania na atrakcyjne i bardzo profesjonalnie wyglądające filmy domowej produkcji. Niestety, mimo że iMovie dowiódł zdolności Apple’a do stworzenia atrakcyjnego programu użytkowego, pokazał również, jak diabelnie trudno jest przewidzieć, co odniesie sukces na rynku konsumenckim. iMovie stanowił gustowne rozwiązanie problemu, do rozwiązania którego mało kto się palił.
Steve wprowadził iMovie na rynek w październiku 1999 roku, wraz z nową generacją podrasowanych iMaców. Kiedy okazało się, że program się nie sprzedaje, Jobs uznał, że sam jest temu winien, bo słabo wyjaśnił jego przeznaczenie. Na zebraniu zespołu kierowniczego w grudniu 1999 roku wręczył więc swoim sześciu najbliższym współpracownikom po egzemplarzu prototypowej wersji nowej cyfrowej kamery Sony i poprosił, żeby za tydzień każdy z nich zaprezentował samodzielnie przygotowany czterominutowy filmik. Najlepszy z nich Steve zamierzał pokazać w styczniu 2000 roku podczas wystąpienia na Macworldzie. Chciał w ten sposób zademonstrować, że obsługi iMovie można było nauczyć się w weekend.
„Każdy, to znaczy Fred [Anderson], Ruby [Jon Rubinstein], Avie [Tevanian], Tim [Cook], Sina [Tamaddon], Steve i ja, przygotował czterominutowy film. Muszę szczerze powiedzieć, że było to koszmarnie pracochłonne, nawet dla ludzi tak obeznanych z techniką jak my – wspomina Slade. – Trzeba było nakręcić materiał, zgrać go na iMaca, obrobić, dodać muzykę i napisy końcowe, a potem przekopiować z powrotem na kamerę, bo na twardym dysku nie mieścił się naraz oryginalny materiał i gotowy film, a wtedy jeszcze nie mieliśmy nagrywarek DVD. Wielu z nas uważało, że cały ten proces był kompletnie bez sensu.
Za to same filmiki były całkiem zabawne – przyznaje. – Moje dzieci były wówczas małe, więc pokazałem, jak się bawią jesiennymi liśćmi przy akompaniamencie Tupelo Honey Vana Morrisona. Filmik Steve’a też był o dzieciach. A Fred, no cóż, jego życie najwyraźniej było bardzo nudne, bo nakręcił tylko swojego cholernego kota. Tim Cook zrobił filmik o tym, że w Palo Alto nie da się kupić domu, bo wszystkie mają zawyżone ceny. Moim zdaniem najlepszy był filmik Ruby’ego, który akurat w swoje urodziny musiał wyjechać w interesach do Dallas, więc nakręcił siebie, jak siedzi w pokoju hotelowym, w salach konferencyjnych i innych nudnych miejscach i mówi sam do siebie zupełnie wypranym z emocji głosem: »Wszystkiego najlepszego, Jon. Juhuu!«. Sina też zrobił piękny materiał, na którym jego dzieci bawiły się ze zwierzętami i skakały po łóżku w rytm piosenki Green Day”. (To ten filmik Steve pokazał na Macworldzie).
Filmiki zespołu Steve’a może i przyjemnie się oglądało, ale przygotowanie większości z nich zajęło wiele godzin. Obróbka wideo, nawet po uproszczeniu przez iMovie, wymagała czasu, uporu oraz umiejętności. Była czymś, czym przeciętny rodzic mógł się zająć jedynie okazjonalnie, kiedy akurat miał wyjątkowo dużo wolnego czasu w weekend. Na szczęście, podczas zebrania w hotelu Garden Court Steve przyznał nareszcie, że jeśli Apple ma odnieść sukces na rynku konsumenckim, potrzebuje czegoś prostszego, z czego użytkownicy mogliby korzystać każdego dnia. W opinii wszystkich zebranych dobrze rokował program do zarządzania cyfrową kolekcją muzyki. Zamiast upierać się przy swoim i zażądać zwiększenia nakładów marketingowych na iMovie, Steve zdecydował się podążyć za przeczuciem swojego zespołu i wkroczyć do świata muzyki. Najważniejsze pytanie brzmiało teraz, czy Apple będzie potrafił dogonić firmy, które zajęły się tym tematem o wiele wcześniej.
(…)