Spectre
Niewątpliwie, jedną z najgorętszych i najbardziej wyczekiwanych premier kinowych tej jesieni jest kolejna odsłona przygód agenta Jej Królewskiej Mości, czyli Jamesa Bonda. 007 ma już ponad pięćdziesiąt lat i powrócił do nas po raz dwudziesty czwarty.
W rolę agenta stworzonego przez pisarza Iana Flaminga wcielało się już kilku aktorów. Aktualnie zadanie to wykonuje aktor Daniel Craig i „Spectre” jest jego czwartym filmem. Przyznam szczerze, że nie jestem jego wielkim fanem, ale też nie mogę powiedzieć, że jakoś specjalnie go nie lubię. Jednak, w moim odczuciu jest on jednym z gorszych odtwórców roli Jamesa Bonda. Wraz z pierwszym filmem z jego udziałem – „Casino Royale” – twórcy postanowili nieco odświeżyć wizerunek agenta. Stał się on bardziej ludzki, nie miał już do dyspozycji tylu gadżetów, zakochiwał się w kobietach, zamiast je jedynie w sobie rozkochiwać. O ile w przypadku pierwszego filmu to miało sens, bowiem „Casino Royale” to również pierwsza książka cyklu o 007 i film opowiada między innymi o początkach Jamesa jako agenta z dwoma zerami (symbolizującymi licencję na zabijanie). Później jednak nie podobało mi się to już tak bardzo. Nie takiego Bonda pokochałem jako dziecko. Dla mnie zawsze była to taka bajka dla dużych chłopców. Każdy chciał być Bondem – przystojniakiem, który walczył ze złem, miał najlepsze i najszybsze samochody, masę gadżetów i najpiękniejsze kobiety. Wraz z erą Craiga to się nieco zmieniło. Bond zaczął mieć uczucia, dostawał manto od złoczyńców i nie zawsze wychodził z opresji cało i bez szwanku. Nie twierdzę, że to źle, ale nie pasowało to do mojego wyobrażenia Jamesa, do jakiego przywykłem przez lata. Jestem świadom tego, że seria ewoluuje, jednak trend uczłowieczania naszych bohaterów, jaki teraz panuje w kinie, nie należy do moich ulubionych. Wróćmy jednak do „Spectre”.
Restart serii, który zapoczątkował „Casino Royale” był dość nieoczekiwany, ale jednocześnie całkiem udany. Świeże spojrzenie na postać i wprowadzenie jej w kino XXI wieku zostało ciepło przyjęte zarówno przez fanów jak i krytyków, a Daniel Craig, pomimo tego że początkowo budził wiele kontrowersji, również się spodobał. Późniejszy film „Quantum of Solace” nie przyjął się już tak dobrze. Było w nim wiele chaosu, aktorstwa i scenariusza pozostawiających wiele do życzenia. Dodatkowo nowością było też to, iż akcja filmu była ściśle powiązana i miała miejsce od razu po wydarzeniach z „Casino Royale”. Zwiastowano serii upadek, jednak ratunek miał nadejść wraz z kolejną częścią.
„Skyfall”, według niektórych, to najlepszy Bond ze wszystkich filmów jakie powstały w ostatnich pięćdziesięciu latach. Ja się jednak z tym nie zgadzam, gdyż uważam, że jest jednym z najgorszych. Pomimo tego miał wiele zalet, których nie odejmie mu nawet taka maruda jak ja. Film był genialny przede wszystkich ze względu na genialną oprawę audio-wizualną. Sam Mendes trafił w dziesiątkę zatrudniając jednego z najlepszych operatorów w Hollywood – Rogera Deakins’a, który to sprawił, że „Skyfall” zachwyca nas obrazem. Czego jak czego, ale tego piękna nie potrafię mu odmówić. Kolejnym plusem była tytułowa piosenka w wykonaniu Adele, która otrzymała później za nią Oscara. Do „Spectre” piosenkę wykonuje Sam Smith. Utwór może sama w sobie nie wzbudza we mnie emocji, jednak w połączeniu z animacją na napisach początkowych wypada genialnie! Jak we wszystkich filmach z Craigiem, mogliśmy tu zaobserwować świetne choreografie walk i pościgów. „Skyfall” wprowadził również bardzo ciekawe postaci, również te które znane były ze starszych filmów o 007; miejsce Judi Dench jako M zajął Ralph Fiennes, pojawiła się Moneypenny oraz Q. Również bardzo oryginalny był czarny charakter, w którego wcielił się Javier Bardem, a jego postać przypominała nieco tych klasycznych łotrów. Mimo tylu zalet, film nie zyskał mojej sympatii i osobiście uważam, że mógł być dobry, a wyszedł co najwyżej średni. Jak wspominałem, jestem miłośnikiem starszych odcinków i tu dla mnie było za mało Bonda w Bondzie.
Fakt, iż „Spectre” reżyseruje tak samo jak „Skyfall” Sam Mendes, nie napawał mnie optymizmem. Nie mam nic do samego reżysera, po prostu nie chciałem powtórki z poprzedniego filmu. Na szczęcie jej nie dostałem. W końcu w filmie z Craigiem pojawiły się rzeczy, za którymi tęskniłem (choć może nie w takich ilościach jakbym chciał) i nie czułem, że oglądam kolejną część o przygodach Jasona Bourne’a – który i tak miał lepsze filmy niż wcześniejsze Bondy z Danielem.
Film rozpoczęła scena w Meksyku podczas parady Święta Zmarłych. Od razu wiedziałem, że może mi się to wszystko spodobać, gdyż scena rozpoczęła się od długiego ujęcia, pozbawionego cięć oraz naprawdę kapitalną muzyką. Później już było to, co zawsze ma miejsce w prologu, czyli strzelanie, pościg itp. Zdradzać nie będę. Potem już było dla mnie tylko lepiej. Film zachowuje to, co było dobre w „Skyfall” i dodaje smaczki ze starszych filmów, za którymi bardzo tęskniłem. Nie jest już tak sztywny i na siłę poważny jak poprzenie części. Wnosi sporo humoru – tu brawa dla postaci Q – i akcji, w której pojawia się coraz więcej absurdu. Nigdy nie przeszkadzało mi, że Bond robił na ekranie rzeczy, których pewnie nawet Batman nie byłby w stanie zrobić i tu również powoli takie rzeczy się pojawiają. Ja po kinie oczekuję, że zobaczę w nim rzeczy, których nie będę w stanie zobaczyć w rzeczywistości lub w filmie dokumentalnym.
Craig jest w tej części zdecydowanie najlepszy na tle swoich poprzednich występów. Nadal biega, leje kogo trzeba, ale teraz nawet rzuci żartem (nie sucharem) i uśmiechnie się od czasu do czasu – choć nadal przychodzi mu to z trudnem, bo Pan Daniel taki poważny zawsze. Ralph Fiennes jako M powoli rozwija tu skrzydła i wydaje mi się, że wybór jego do tej roli to jedna z najlepszych rzeczy jaka mogła się przytrafić serii. Jednak nie tylko w jego przypadku postawiono tu na rozwój postaci, które zostały pokazane w poprzednim filmie. Moneypenny oraz Q idą w bardzo dobrym kierunku jakim jest udoskonalona wersja z klasycznych odsłon i bardzo mi się to spodobało.
Czym byłby film o Bondzie, gdyby nie było tu kobiet Bonda? Tym razem postawiono na Monice Bellucci oraz Léa Seydoux. Pierwszej jednak nie zobaczymy tu zbyt wiele, ale za to jest ona na ekranie z klasą i żałujemy, że znika z niego tak szybko. Co się tyczy panny Seydoux to już jest jej zdecydowanie więcej (może nawet za dużo), gdyż to ona jest tą prawdziwą dziewczyną Bonda. Sama postać jest dość ciekawa i istotna dla fabuły, jednak z jej ust i zachowań wychodzą czasami takie kwiatki, że nic tylko łapać się za głowę. Nie jestem fanem urody aktorki i jej twarz w większości scen doskonale pasowała do twarzy Craiga – oboje mają ogromny problem z uśmiechaniem i wiecznie smutnymi oczami.
„Spectre” jednak wyróżnia się trzema postaciami, które sprawiają, że z chęcią obejrzę ten film jeszcze raz. Pierwsza to grany przez Dave’a Bautiste, Hinx. To taka postać nawiązująca do klasycznych filmów o 007 – czarny charakter od czarnej roboty, który nic nie mówi, tylko bije ludzi. Wyszedł on kapitalnie.
Na uwagę zasługuje również Andrew Scott jako C. Momentami czułem, że na ekranie jest Morirarty z „Sherlocka” – budził niepokój i zastanawiałem się jaką rolę odegra w całej historii.
No i wisienka na torcie, czyli Christoph Waltz jako Oberhauser. Postać bardzo zagadkowa i niosąca wielkie nadzieje na bycie jednym z lepszych czarnych charakterów. Jednak było jej nieco za mało, według mnie, a sam Waltz chyba już nigdy nie uwolni się od maniery grania w stylu „Bękartów wojny”.
„Spectre” to nie jest film bez wad. Na pewno nie jest idealny. Jest tu masa absurdów i głupot, które niejedną osobę mogą bardzo zrazić. Ja jednak je kupuję, bo jestem fanem przede wszystkich Bondów z Brosnanem, które na absurdach polegały. Scenariusz ma tu sporo dziur, poczynania bohaterów są często nielogiczne i teoretycznie ten film nie powinien mi się podobać. Na dodatek nie ma tu już tak fantastycznych zdjęć jak w „Skyfall”, a te które widzimy na ekranie, są po prostu normalne. Film kosztował łącznie ponad 300 milionów dolarów i jest najdroższym z serii, ale szczerze mówiąc nie widać tego. Mam wrażenie, że przynajmniej połowa tego budżetu poszła na marketing – swoją drogą znakomity. „Spectre” nie jest filmem świetnym. Nie jest to też najlepszy z dotychczasowych Bondów. Dla mnie jest jednak powiewiem wiatru niosącym nadzieję na to, że kolejny film o przygodach agenta 007 będzie już taki, jaki powinien być od przynajmniej 3 filmów, czyli czymś pomiędzy klasyką, a tym co nowe. Nie chcę śmiertelnie poważnego Jamesa, nie chcę aby wszystko się tu działo zgodnie z prawami fizyki. Nie tym jest dla mnie Bond. Chcę tu również dobrego humoru, lania się po gębach i obejmowania pięknych kobiet w superszybkich samochodach – najlepiej wszystkie te rzeczy robione na raz. „Spectre” idzie w dobrym kierunku. Mam nadzieję, że następca tego nie zepsuje.
Film będziecie mogli obejrzeć w kinach w całej Polsce już od najbliższego piątku (6.11) i polecam wybrać się na wersję IMAX – bez obaw, film jest w 2D.
Za zaproszenie na pokaz przedpremierowy dziękuję sieci kin Cinema-City.
Komentarze: 4
Fikcja, która staje się obciążeniem!
Bond nie był nigdy wybitnym filmem ale każdy z nas chciał nim być i do dzisiaj tak zostaje. Każdy czeka z utęsknieniem na kolejną odsłonę choćby była do bani i tak będziemy się nią zachwycali. I niech tak będzie. Magia 007 działa i troszkę wyobraźni, marzeń niech nam pozostanie :)
Ja będę bronił Craiga. Ma ryja i postawę, który genialnie pasuje do tej roli. Choć brakuje mi “bondowskiego humoru” ze starszych filmów z Connerym. A to nie do końca jego wina. Jednak w “Spectre” kilka fajnych tekstów było.
Choć dialogu ze “Skyfall” jak narazie nic, w mojej skromnej ocenie, nie przebiło:
– Everybody needs a hobby.
– What’s yours?
– Resurrection.
Co do Bondów z Brosnanem, gość na zawsze skojarzył mi się z “Kosiarzem umysłów” i jako Bonda mi nie pasuje, bardziej na Q. Ale to takie moje skrzywienie ;)
Monica Bellucci w tym filmie to jakieś nieporozumienie. Nie wiem czy to jej płacili za grę, czy ona zapłaciła by zagrać…
Seydoux – “[…] jej twarz w większości scen doskonale pasowała do twarzy Craiga – oboje mają ogromny problem z uśmiechaniem i wiecznie smutnymi oczami.” Dziewczyna nie miała (w “Spectre”) łatwego dzieciństwa, trudno więc oczekiwać rozchichichotanej blondynki. A w scenie w pociągu wygląda naprawdę zajebiście, jak przystało na laskę Bonda ;)
Zupełnie na marginesie – W pierwszym filmie pt. “Casino Royale” Bonda grał David Niven. Jako Vesper Lynd występowała Ursula Andress, ta z “Doctor No”. Le Chiffre to Orson Welles. Jimmy Bond ;) to Woody Allen, który też maczał palce w scenariuszu :D Tak, to była komedia z 1967 :D
jako Fan Bonda uważam, że Spectre jest jednym z najsłabszych Bondów jeśli chodzi o fabułę, mamy świetną obsadę, sporo efektów, dobrą reżyserkę, ale sama fabuła leży, czyli nie mamy rozbudowanych emocji tylko bardzo płytki przekaz treści. Każdy Bond zostawia w sobie jakieś sceny które pamiętamy i potrafimy połączyć je z konkretnym “odcinkiem”, tutaj takich charakterystycznych elementów brak. Nawet czołówka nie stanowi już efektu “Ach Ech”. Dostajemy bardo poprawny i sprawny NRDowski kryminał.