Zimowy paraliż, czyli 4 dni na lotniskach w USA
Latanie nie zawsze jest łatwe i przyjemne. W noworocznym wydaniu iMagazine postanowiłem przypomnieć najbardziej niezwykłą historię, jaka przydarzyła mi się podczas moich podróży. Od opisywanych wydarzeń mijają właśnie dwa lata, a ja w momencie pisania tych słów przygotowuję się do kolejnego wyjazdu do Ameryki.
Jestem wielkim fanem filmów z Tomem Hanksem. Uwielbiam je bez wyjątku – od genialnego „Forresta Gumpa”, równie dobrej „Zielonej Mili”, przez niezwykły „Cast Away”, aż do przeciętnych adaptacji książek Dana Browna („Anioły i Demony”, „Kod da Vinci”). Nigdy jednak nie spodziewałem się, że przez kilka dni będę się czuł jak jeden z bohaterów odgrywanych przez mojego imiennika. Kogo mam na myśli?
Viktor Navorski to turysta z Europy Wschodniej i główny bohater filmu „Terminal”. Po przylocie do Nowego Jorku dowiaduje się on, że na skutek wojny domowej w ojczyźnie jego dokumenty utraciły ważność, co uniemożliwiło mu opuszczenie lotniska i wstęp do USA. Skomplikowana sytuacja prawna zmusza go do spędzenia kilku lat w strefie międzynarodowej jednego z lotniskowych terminali.
Co łączy mnie z Viktorem? Koczowanie na amerykańskim lotnisku (a właściwie dwóch lotniskach, ale o tym później) po przylocie z Europy. I chociaż moja historia jest mniej dramatyczna, bo w Polsce nie wybuchła wojna, a czas utknięcia był znacznie krótszy, to wielu z was i tak może wydawać się nieprawdopodobna.
Okoliczności
Cała historia zdarzyła się na początku stycznia 2014 roku, gdy wraz z czwórką znajomych wracaliśmy na uczelnię w Erie (USA) po przerwie świątecznej spędzonej w Polsce. Oryginalny plan podróży zakładał przeloty na trasie Warszawa – Amsterdam – Detroit – Erie. Pierwszy i ostatni odcinek miałem pokonać wspólnie ze znajomymi, środkowy – samotnie innym samolotem. Przyznam, że już kilka dni przed wylotem wiedziałem o trudnych warunkach pogodowych we wschodniej części USA. Intensywne opady śniegu i ujemne temperatury spowodowały długotrwały paraliż komunikacyjny. Tuż przed podróżą jednak wydawało się, że sytuacja wróciła do normy, a my dotrzemy do celu bez większych problemów. Stało się jednak inaczej…
Dzień 1, poniedziałek, 06.01
Podróż rozpoczęliśmy na Lotnisku Chopina w Warszawie. Poranny lot do Amsterdamu odbył się bez żadnych atrakcji – bezproblemowo i o czasie. Za początek problemów mogę uznać pierwsze spojrzenie na tablicę odlotów na lotnisku Schiphol w Amsterdamie. Okazało się bowiem, że z powodu pogody za oceanem mój rejs do Detroit będzie opóźniony o nieco ponad dwie godziny. Na tym etapie nie miałem powodu do obaw, gdyż margines czasowy na przesiadkę w Detroit był bardzo duży. Wcześniejszy samolot ze znajomymi wystartował o czasie.
Dziewięciogodzinna podróż na pokładzie Airbusa A330-300 linii Delta Airlines nie wyróżniała się niczym szczególnym. Start, obiad, film, drzemka, film, kolacja, wypełnienie dokumentów celnych, lądowanie.
Problemy zaczęły się po wylądowaniu. Wieczorem w Detroit sypał śnieg, a temperatura spadła do -25°. Po długim kołowaniu do terminala kapitan oznajmił, że przydzielone stanowisko nie jest gotowe do przyjęcia naszego samolotu, przez co tkwiliśmy na pokładzie kolejne 30 minut. W międzyczasie znajomi oczekujący na mnie przekazali najgorszą możliwą wiadomość – wieczorny lot do Erie odwołano, a na lotnisku zapanowało wielkie zamieszanie.
Po wejściu do terminala i standardowej procedurze imigracyjnej czekała mnie kolejna niemiła niespodzianka. Okazało się bowiem, że z powodu pogody obsługa lotniska ma problem z dostaniem się do luku bagażowego samolotu. W rezultacie wszyscy pasażerowie mojego lotu, a także rejsu z Pekinu, zmuszeni byli do niemal trzygodzinnego oczekiwania przy pustych taśmach bagażowych. Po tym czasie i tak nie zdążyłbym na odwołany lot do Erie.
Tu małe wyjaśnienie dla niewtajemniczonych: amerykańskie przepisy wymagają odebrania bagażu po przylocie do USA, przejścia kontroli celnej, a następnie – w przypadku dalszej podróży – ponownego nadania go. Nieodebranie walizki i wcześniejsze wejście do strefy odlotów nie wchodziło więc w grę. Gdy na taśmie pojawiły się bagaże, sytuacja nie wydawała się jeszcze beznadziejna. W ciągu kwadransa udało mi się odbyć kontrolę celną i zmienić odwołany lot na pierwsze poranne połączenie. Pomimo zmęczenia kilkunastogodzinną podróżą, wizja spędzenia nocy na lotniskowej ławce nie była dla mnie czymś przerażającym. Wielokrotnie decydowałem się na takie rozwiązanie, planując tanie lotnicze wyprawy po Europie. Moment odnalezienia znajomych w terminalu wydawał się końcem problemów. Okazał się jednak ich prawdziwym początkiem.
Dzień 2, wtorek, 07.01
Po nocy spędzonej na ławkach w terminalu mojego ulubionego amerykańskiego lotniska udaliśmy się pod bramkę, z której planowano odlot porannego samolotu do Erie. Do ostatniej chwili wszystko wydawało się w porządku: pod bramką zbierali się pasażerowie, a na ekranach obok numeru lotu widniał napis „on time”. W pewnym momencie ktoś zauważył, że informacja o locie do Erie zniknęła z ekranu. Szybkie spojrzenie na tablicę odlotów potwierdziło nasze obawy: „cancelled”. Lot odwołany. Nie pozostawało nam nic innego niż kolejna zmiana rezerwacji. W tym czasie dołączyła do nas znajoma z uczelni, która podróżowała z Hondurasu. Od tego momentu nasza grupa liczyła sześć osób.
Najbardziej pomocnymi i uprzejmymi osobami, które spotkacie w USA, są zdecydowanie kobiety po pięćdziesiątce. Te kryteria idealnie spełniała Susan, jedna z asystentek pracujących przy stanowisku Delta Airlines. Warto było się z nią zaprzyjaźnić, gdyż dzięki temu przy kolejnych wizytach obsługiwała nas bez kolejki (a ta w szczytowym momencie było bardzo długa).
Drugi lot do Erie również został odwołany. W tym momencie postanowiliśmy spróbować czegoś innego i zmieniliśmy rezerwację na połączenie na większe lotnisko w Pittsburghu, skąd miał nas odebrać amerykański znajomy. Nic z tego. Zanim zdążyliśmy odejść od stanowiska Delty… lot odwołano. Podobnie jak ostatni wieczorny lot do Erie, na który również próbowaliśmy się dostać. W ten sposób nasza sytuacja wróciła do punktu sprzed 24 godzin – kolejna noc spędzona w podróży i zmiana rezerwacji na pierwsze poranne połączenie. W międzyczasie otrzymałem od Susan voucher o wartości $50 do wykorzystania na inne loty jako rekompensatę za długie oczekiwanie na bagaż po przylocie z Amsterdamu. Znajomi nie mieli tyle szczęścia.
Pomimo świadomości, że kolejny dzień może (i będzie) wyglądał tak samo, zarezerwowaliśmy pokoje w jednym z hoteli w pobliżu lotniska. Niestety, na odbiór bagaży nie było szans – wg pracowników lotniska w magazynach były ich tysiące. Pozostało nam wykorzystanie tak zwanych „amenity kits” otrzymanych od pracowników lotniska – w ich skład wchodzą podstawowe przybory toaletowe, kosmetyki, a także biały t-shirt z logo linii lotniczych.
We wtorek odwołano około 90% lotów z i do Detroit. Tutaj ciekawostka – przez większą część dnia pogoda była niemal idealna. Pomimo ujemnej temperatury nie padał śnieg, a zza chmur nieśmiało przebijały się promienie słońca. Dlaczego więc odwoływano kolejne loty? Według uzyskanych informacji były to skutki chaosu i zimowego paraliżu we wcześniejszych dniach.
Linie lotnicze dążą do tego, aby samoloty spędzały jak najwięcej czasu w powietrzu, a nie na ziemi. Rozkład połączeń wykonywanych przez daną maszynę jest napięty do granic możliwości, co w przypadku nawet krótkotrwałych problemów pogodowych może zaburzyć poprawne wykonywanie operacji lotniczych nawet przez kilka kolejnych dni. W takim przypadku, z powodu braku możliwości normalnego działania, setki załóg i samolotów znajdowały się na złych lotniskach, a tysiące połączeń musiały zostać odwołane. Skutki tej sytuacji były odczuwalne przez kilka kolejnych tygodni, a straty notowane codziennie przez linie lotnicze liczono w milionach dolarów.
Całodzienne funkcjonowanie na dużym amerykańskim lotnisku nie należy do najgorszych doświadczeń. W przeciwieństwie do większości europejskich portów mamy do dyspozycji nielimitowane Wi-Fi, a także niedrogie punkty gastronomiczne – na lotnisku w Detroit znajduje się między innymi McDonald’s. W sytuacji, w której się znaleźliśmy, linie lotnicze oferowały nam również vouchery o wartości kilku dolarów do wykorzystania w lotniskowych barach i sklepach, a także darmowe napoje i przekąski w strefie obsługi pasażera Delta Airlines.
Wracając do relacji…
Dzień 3, środa, 08.01
Noc w hotelowym łóżku była spełnieniem marzeń po dwóch dobach spędzonych w podróży. Na tym niestety skończyły się dobre informacje. Po wczesnej pobudce wsiedliśmy do tak zwanego Airport Shuttle, czyli busa dowożącego pasażerów na lotnisko. Już w trakcie jazdy okazało się, że poranne loty były odwoływane. Nie inaczej stało się z pierwszym połączeniem do Erie. Szybka wizyta u Susan poskutkowała zmianą rezerwacji na lot przedpołudniowy, który również odwołano.
Mając świadomość, że tego dnia będziemy mieli jeszcze tylko jedną szansę odbycia podróży, postanowiliśmy wypróbować inne rozwiązanie. Do niewielkiego Erie można dostać się jedynie z trzech lotnisk – Detroit (gdzie utknęliśmy; baza Delta Airlines), Cleveland (z jeszcze gorszymi warunkami pogodowymi; baza United Airlines) oraz Philadelphia (baza US Airways). Ostatnie lotnisko było jedynym, z którego tego dnia odbywały się loty do Erie. Efektem kolejnej wizyty u Susan była zmiana planu na podróż łączoną Detroit–Philadelphia (Delta Airlines) najbliższym samolotem i Philadelphia–Erie (US Airways) kolejnego dnia rano. Otrzymaliśmy nietypowe, ręcznie wypisywane bilety upoważniające do otrzymania właściwych kart pokładowych w Philadelphii. Wynikało to z faktu, iż linia lotnicza (Delta) zgodziła się pokryć koszty naszej podróży na pokładzie innej linii (US Airways).
Po godzinnym locie na pokładzie Airbusa A320 dotarliśmy do Philadelphii. Stolica Pennsylvanii przywitała nas doskonałą pogodą bez najmniejszych oznak opadów śniegu. Pierwszą czynnością była wizyta u tak zwanej czerwonej kamizelki, czyli kierownika Delta Airlines, który sprawnie dodał do systemu nasz ostatni (planowany) odcinek podróży. Jako że zbliżał się wieczór, udaliśmy się do małego terminala F, gdzie oczekiwaliśmy na poranny lot do Erie. Około 21:30 pomyślałem, że dla własnego komfortu lepiej będzie wydrukować karty pokładowe wieczorem, a nie tuż przed lotem. I tu po raz kolejny sytuacja się skomplikowała. Po podejściu do maszyny biletowej okazało się, że wystawienie kart pokładowych jest niemożliwe. Wszelkie próby odnalezienia naszych rezerwacji w systemie komputerowym spełzły na niczym, a nieuprzejma pracownica US Airways poinformowała nas, że to Delta wystawiła bilety i tym samym odpowiada za odzyskanie miejsc. Problem polegał na tym, że po godzinie 22:00 pracowników tej linii można odnaleźć jedynie w strefie odbioru bagażu innego terminala. W tej sytuacji połowa naszej grupy zostały na miejscu, a ja wraz z dwiema pozostałymi osobami udałem się do wskazanego punktu. Cała sprawa stała się komiczną farsą, gdy po długich wyjaśnieniach i słownych przepychankach zaproponowano nam dalszą podróż do Erie przez… Atlantę i Cleveland. Sytuację uratował telefon od znajomych, którzy zostali w terminalu. Okazało się, że kierownik US Airways w jakiś sposób przywrócił większość z naszych miejsc i w rezultacie kolejnego dnia cztery osoby (w tym ja) miały polecieć bezpośrednio do Erie, a dwie pozostałe – z krótką przesiadką w Cleveland. Koniec problemów? Nie.
Stanowisko w strefie bagażowej opuściliśmy kilka minut po 23:00. Co to oznaczało? Koniec pracy strażników z Transportation Security Administration (TSA) i zamknięcie kontroli bezpieczeństwa. Jakie były tego konsekwencje? Spędzenie nocy w pustej, zimnej hali (nie było tam nawet jednej ławki). Sytuację utrudniał fakt, że nie mieliśmy ze sobą nic poza zawartością kieszeni. Doraźną pomoc zapewnili pracownicy lotniska – otrzymaliśmy od nich małe poduszki z logo lotniska i… strażackie, foliowe koce termiczne. Za miejsce do spania służyła podłoga w łączniku między terminalami, gdzie było tylko odrobinę cieplej niż w hali.
Dzień 4, czwartek, 09.01
4:30 nad ranem. Pobudka, kontrola bezpieczeństwa, spotkanie z resztą grupy, wydruk nowych kart pokładowych, lekkie śniadanie i oczekiwanie na nasze loty. Na typ etapie zakończyły się podróżnicze przygody dwójki znajomych, którzy około 7 rano bezproblemowo polecieli do Cleveland, a następnie do Erie. Wraz z pozostałą trójką spokojnie oczekiwaliśmy na samolot, który niecałe dwie godziny później miał zabrać nas bezpośrednio do celu. Do ostatniej chwili wydawało się, że to koniec problemów. Gdy jednak samolot US Airways pojawił się przy stanowisku, okazało się, że… z powodu usterki technicznej lot został odwołany.
Kolejna wizyta przy stanowisku US Airways była niezwykle frustrująca. Wyjątkowo nieuprzejma pracownica zrzucała ewidentną winę za awarię samolotu na Deltę, czyli linię, która odpowiadała za nasze bilety i odmawiała jakiejkolwiek pomocy. W tym momencie puściły mi nerwy, co miało częściowo pozytywny skutek: na miejscu pojawił się kierownik. Niestety, winą ponownie obarczono Delta Airlines i nie pozostawało nam nic innego niż ponowna wizyta przy stanowisku tej linii w Terminalu C.
Muszę przyznać, że po raz kolejny obsługa Delty zapracowała na wzorową ocenę. Nasze rezerwacje szybko zmieniono na podróż kolejnego poranka na trasie… Philadelphia–Detroit–Erie. Innymi słowy, Delta zapewniła nam darmową, dwudniową wycieczkę na lotnisko w Philadelphii. Co istotniejsze, otrzymaliśmy voucher na nocleg w hotelu, który oferował przyzwoity standard, a także po trzy vouchery na posiłek, każdy o wartości 7 dolarów.
Dzień 5, piątek, 10.01
Nareszcie! Piątek okazał się ostatnim dniem podróży. Od samego rana wszystko przebiegało bez problemów: szybki transfer z hotelu na lotnisko, kontrola bezpieczeństwa, śniadanie i krótkie oczekiwanie pod bramką. Pierwszy odcinek miał dla mnie dodatkowy smaczek – lecieliśmy na pokładzie pięknego McDonnella Douglasa MD90, czyli maszyny bardzo rzadko spotykanej w Europie. Ostatni lot do Erie nie wyróżniał się niczym szczególnym. Wyobraźcie sobie minę Susan, asystentkę linii Delta na lotnisku w Detroit, która po długiej walce i wielu staraniach dwa dni wcześniej wysłała nas do Philadelphii…
Ciekawa jest również kwestia naszych bagaży. Z powodu chaosu i wielokrotnych zmian rezerwacji pozostawały one cały czas na lotnisku w Detroit. Szczęśliwie dotarły do Erie jeszcze przed nami, a my bez problemów odebraliśmy je po przylocie.
Podsumowanie
Planowany czas podróży wynosił 19 godzin. Do Erie dotarliśmy po ponad… 108 godzinach.
Wiele osób pytało, dlaczego nie zdecydowaliśmy się wynająć samochodu na lotnisku w Detroit i w ten sposób udać się do oddalonego o kilka godzin Erie. Powodów było kilka: po pierwsze, ze względów prawnych jest to niemal niemożliwe w przypadku zagranicznych studentów poniżej 21 roku życia. Po drugie, według relacji znajomych i telewizji wiele dróg było nieprzejezdnych. W tym czasie nie kursowały nawet pociągi. W ten sposób nie mieliśmy żadnej alternatywy.
Minusami całej historii było zmęczenie, stres, utrata całego tygodnia zajęć na uczelni, a także sporej sumy pieniędzy wydanej w cztery dni na lotniskach. Z drugiej strony było to niezwykle ciekawe doświadczenie. Wiem, że perspektywa lotniczego maniaka odbiega znacząco od normy, ale przez kilka dni faktycznie czułem się jak bohater filmu „Terminal” (swoją drogą był to pierwszy film, który całą grupą obejrzeliśmy po powrocie na uczelnię). Dodatkowo kilka dni po powrocie do Erie otrzymałem informację od linii lotniczych Delta, że w ramach rekompensaty za gigantyczne opóźnienie przyznano mi aż 25,000 bonusowych mil, które wkrótce potem wykorzystałem na zakup biletów do Kalifornii. Więcej na ten temat pisałem w artykule o wyprawie do siedziby Apple w Cupertino.
Czy po tej przygodzie przestałem lubić latanie? Wręcz przeciwnie!
Na koniec ciekawostka. Gdy w środę na lotnisku w Detroit odwołano pierwsze dwa z trzech lotów do Erie, zdecydowaliśmy się na opisaną wcześniej podróż z przesiadką Philadelphii. Na miejscu okazało się, że… ostatni tego dnia rejs Detroit-Erie odbył się bez problemów…
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 1/2016