Co możesz zrobić w 60 godzin? Podejście drugie
W lecie 2015 roku na łamach iMagazine opisywałem podwójny wypad do Skandynawii. Podwójny, gdyż w ciągu niecałych trzech dni odwiedziłem Danię oraz Norwegię, w międzyczasie wracając do Polski. Tym razem plan był znacznie ciekawszy: tytułowe 60 godzin to czas mojej podróży z Polski do Australii przez Azję.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 8/2016
O samym planie wyprawy pisałem już w jednym z wydań iMag Weekly. Ze względu na wysokie ceny biletów do Australii kupowanych z niewielkim wyprzedzeniem doszedłem do wniosku, że skoro i tak muszę wydać tak dużą kwotę, to warto przynajmniej zobaczyć coś po drodze. Po długim planowaniu i godzinach spędzonych na stronach rezerwacyjnych uznałem, że najlepiej będzie polecieć do Pekinu, zatrzymać się tam na 20 godzin, następnie udać się na 13 godzin do Kuala Lumpur, by finalnie dolecieć do Gold Coast w Australii. Łączny koszt podróży był niemal identyczny jak cena biletów liniami Emirates jedynie z krótką przesiadką w Dubaju. Z pewnością większość osób zdecydowałaby się na tę drugą opcję, dla mnie jednak dłuższy czas podróży ani większe zmęczenie nie były ograniczeniami (spędziliśmy w podróży trzy noce z rzędu).
Odcinek 1: Pekin
Cały plan nie zostałby zrealizowany, gdyby nie promocja cenowa linii Finnair na loty z Polski do Azji z przesiadką w Helsinkach. Dzięki niej do stolicy Chin dotarliśmy na pokładzie nowoczesnego Airbusa A350 w stosunkowo krótkim czasie – rzut oka na globus pozwoli zauważyć, że taka trasa jest bardzo zbliżona do ortodromy między Warszawą a Pekinem, czyli najkrótszej linii łączącej dwa punkty na kuli. Ogromną zaletą naszego lotu okazało się także jego niewielkie wypełnienie – dzięki temu w tylnej części kabiny znajdowało się wiele pustych foteli, a nam udało się zająć dwa trzyosobowe rzędy. Ośmiogodzinny lot w komfortowych warunkach był wystarczający, by zregenerować siły przed pełnym dniem zwiedzania Pekinu. Nowe samoloty Finnaira oferują również płatny dostęp do Wi-Fi (15 euro za cały lot), którego prędkość pozwala na przeglądanie internetu oraz w miarę szybkie przesyłanie zdjęć. Na lotnisku w Pekinie korzystaliśmy z płatnych pryszniców oraz przechowalni bagażu – obie te usługi kosztowały po około 30 złotych.
W tym miejscu warto wspomnieć o warunkach wjazdu do Chin. W większości przypadków koniecznym wymogiem jest wiza, której wyrobienie nie jest zbyt tanie ani łatwe. Niewiele osób jednak wie, że w przypadku posiadania biletu na kolejny odcinek lotu z jednego z chińskich lotnisk (nie może to być lot powrotny) przysługuje nam prawo do otrzymania bezpłatnej wizy transferowej. Pozwala ona – zależnie od wybranego portu – na pobyt na terytorium Chin przez 24 lub 72 godziny. W ten sposób, dzięki odpowiedniemu ułożeniu planu, zyskałem możliwość krótkiego pobytu w miejscu, którego w najbliższym czasie nie planowałem odwiedzać.
Wizyta w Pekinie wywołała we mnie bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony mówimy tutaj o mieście pełnym historii, niezwykłych świątyń i zabytków – najlepszym przykładem jest monumentalne Zakazane Miasto, czyli pałac dawnych cesarskich dynastii. Z drugiej – niemal na każdym kroku widać tam rzędy szarej, gęstej i brzydkiej zabudowy tej wielomilionowej metropolii. Uczucie przygnębienia i monotonii potęguje gęsta warstwa zalegającego nad miastem smogu. Jego obecność nie tylko psuje wrażenia wizualne, ale przede wszystkim utrudnia normalne funkcjonowanie – po kilku godzinach intensywnych wędrówek czuliśmy ciężar w płucach, szczypanie oczu i drapanie w gardle.
Niewątpliwą zaletą stolicy Chin są natomiast ceny, które w większości sytuacji były podobne lub niższe od tych w Polsce. Za obiad złożony z kurczaka z warzywami, noodli i piwa zapłaciłem w centrum Pekinu około 15 złotych. Pojedynczy przejazd metrem to koszt około dwóch złotych, butelka Coca-Coli – niecałe trzy złote. Była to bardzo miła odmiana po mojej niedawnej wizycie w znacznie droższej Japonii.
Jestem pewien, że moja opinia na temat Pekinu byłaby lepsza w przypadku nieco dłuższej wizyty. Krótka lotnicza przesiadka wiązała się ze zmęczeniem, brakiem możliwości większego oddalenia się od miasta czy odwiedzenia takich atrakcji, jak Wielki Mur Chiński. Nie zmienia to jednak faktu, że na podstawie pierwszego wrażenia trudno byłoby mi polecać czy ciepło wypowiadać się o tym mieście – szczególnie że planując tak daleką wyprawę, mamy do wyboru arcyciekawy Hongkong, egzotyczny Bangkok, ultranowoczesne Tokio czy sterylny Singapur. Każde z tych miejsc będzie znacznie bardziej interesujące od Pekinu.
Pisząc dla magazynu technologicznego, nie mógłbym nie wspomnieć o cenzurze internetu w Chinach. Blokowane są tam najpopularniejsze zachodnie serwisy – przede wszystkim Facebook, Twitter i YouTube, ale również wyszukiwarka Google i wszystkie powiązane z nią usługi. Żyję w zupełnie innym kręgu cywilizacyjnym (i jestem w dużym stopniu uzależniony od tych serwisów), takie działania są więc dla mnie kompletnie niezrozumiałe, a nawet szokujące. Trudno jest mi bowiem pojąć, dlaczego po zjedzeniu burgera w chińskim lokalu McDonald’s, zakupach w chińskim sklepie europejskiej sieci odzieżowej czy wizycie w chińskim Apple Store nie mogę usiąść i porozmawiać o tym ze znajomymi w Polsce, Irlandii czy USA za pomocą najpopularniejszych sieci społecznościowych. Teoretycznie mógłbym nie zwracać na to uwagi, gdyż w Chinach spędziłem zaledwie 20 godzin, podczas których w większości i tak nie miałem dostępu do internetu. Jednak nawet tak krótka styczność z problemem głęboko mnie poruszyła – zupełnie inaczej myśli się o tym na miejscu, niż podczas przewijania timeline’u na Twitterze w domu w Europie Zachodniej.
Odcinek 2: Kuala Lumpur
O ile przerwa między podróżą z Warszawy do Pekinu oraz z Pekinu do Kuala Lumpur wynikała z rozbicia wyprawy na dwie oddzielne rezerwacje, o tyle kilkunastogodzinne zwiedzanie stolicy Malezji było dłuższą przerwą w ramach jednego „biletu”. Możliwość odwiedzenia tego kraju ucieszyła mnie z kilku powodów. Po pierwsze, słyszałem o nim wiele dobrych opinii znajomych. Po drugie, zależało mi na odwiedzeniu najbardziej znanej atrakcji Kuala Lumpur, czyli punktu widokowego na Petronas Twin Towers – czyli bliźniaczych wieżach. Najważniejszym powodem było jednak to, że do Malezji nie udało mi się dotrzeć podczas ubiegłorocznego pobytu w Azji Południowo-Wschodniej: naszą bazą wypadową był wtedy Singapur, a ze względu na bardzo tanie bilety do Bangkoku postanowiliśmy, że wyjazd uzupełnimy właśnie o krótką wizytę w stolicy Tajlandii, rezygnując w ostatniej chwili z Malezji.
Po wylądowaniu na oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od centrum lotnisku KLIA2 moją uwagę w pierwszej kolejności zwróciły trzy rzeczy: różnorodność kulturowa, nietypowy język oraz… uprzejmość miejscowych (szczególnie w porównaniu do mieszkańców Pekinu). W tym miejscu warto wspomnieć, że – podobnie jak w przypadku Singapuru czy Tajlandii – podczas turystycznej wizyty w Malezji nie będziemy potrzebować wizy. Dominującą religią tego kraju jest islam (60% populacji; buddyzm – 20%, chrześcijaństwo – 9%); na każdym kroku widać jednak przedstawicieli innych wyznań, narodowości i ugrupowań. Swój wkład w bardzo pozytywne pierwsze wrażenia miał również gorący klimat oraz… piękna malezyjska waluta – rinngit. Co ciekawe, jej kurs jest niemal równy złotówce – różnice wahają się w granicach 1%.
Po opuszczeniu lotniska udaliśmy się prosto do Kuala Lumpur, by jak najlepiej wykorzystać zaledwie kilkunastogodzinną przesiadkę. Na miejscu czekał na nas Jacek, którego znałem jedynie z Twittera. Dzięki obecności znajomego „na miejscu”, mogliśmy pozbyć się zbędnego bagażu, a następnie udać się na prawdziwie azjatycki obiad i zwiedzanie malezyjskiej stolicy. Przy tak krótkim czasie doskonałym rozwiązaniem okazał się turystyczny, piętrowy autobus, który zatrzymuje się w najważniejszych punktach miasta. Z naszego punktu widzenia bardzo istotny był fakt, iż w krótkim czasie mogliśmy zobaczyć większość kluczowych atrakcji.
Właściwie jedynym dłuższym przystankiem w Kuala Lumpur była wizyta na wspomnianych wcześniej wieżach Petronas Twin Towers, które od dawna znajdowały się na mojej podróżniczej bucket list. Punkty widokowe ogromnych miast stanowią bowiem obowiązkową pozycję moich wyjazdów. W ciągu ostatnich lat odwiedziłem wiele wieżowców w USA, Wzgórze Wiktorii w Hongkongu, Burj Khalifa w Dubaju, szczyt kopuły Bazyliki św. Piotra w Rzymie, CN Tower w kanadyjskim Toronto, Tokyo Tower w Japonii, a także wielokrotnie wracałem na… warszawski PKiN, który za sprawą bliskości okolicznych drapaczy chmur uważam za jeden z najlepszych tarasów obserwacyjnych. Muszę jednak przyznać, że Petronas Towers z miejsca wskoczyły do ścisłej czołówki punktów widokowych. Po pierwsze, najbardziej imponującą częścią nie jest wysoko położony taras, ale… most łączący bliźniacze wieże – 43 piętra nad ziemią. Spacer pomiędzy budynkami stwarza wrażenie zawieszenia w przestrzeni, przede wszystkim dlatego, że stojąc w jego środkowej części, wystarczy lekko odwrócić wzrok, by zobaczyć obie wieże. Z kolei po dotarciu na najwyżej położony punkt widokowy możemy podziwiać nie tylko niezwykłą panoramę malezyjskiej metropolii, ale również bardzo nieodległy szczyt drugiej wieży.
W przeciwieństwie do Pekinu, wrażenia z Kuala Lumpur były wyłącznie pozytywne. W pewnym momencie żałowałem, że przylot z Chin i wylot do Australii dzieliło zaledwie kilkanaście godzin, a nie przynajmniej kilka dni. Na podstawie tego doświadczenia wiem jednak, że Malezja z pewnością będzie celem podczas kolejnej wyprawy do Azji Południowo-Wschodniej.
Z drugiej strony nie mogłem narzekać na konieczność opuszczenia tego azjatyckiego kraju – celem ostatniego odcinka podróży była Australia, w której spędzam kilka najbliższych miesięcy – i która zachwyca już od pierwszych dni. Dodatkowo podczas nocnego lotu nad nowym dla mnie kontynentem udało mi się utrwalić niezwykle rozgwieżdżone niebo. Zdjęcie to w ciągu kilku godzin stało się najpopularniejszą ze wszystkich moich fotografii.
Podsumowanie
W ciągu 60 godzin udało mi się odbyć cztery loty, zwiedzić dwa azjatyckie miasta, przemierzyć ponad 20 tysięcy kilometrów, zjeść oryginalne chińskie noodle, podziwiać widoki ze szczytu Petronas Towers, poznać kolejną osobę z polskiego Twittera, nagrać kilka godzin wideo, walczyć z blokadą internetu w Chinach i zrobić jeszcze wiele innych rzeczy, które nie zdarzyłyby się w przypadku zakupu bardziej typowych biletów lotniczych. Podróż była długa i wyczerpująca, ale – mówię to z pełną odpowiedzialnością – było warto.
Komentarze: 2
Co robisz z nagraniami wideo, do czego je wykorzystujesz?
Cały czas myślę nad ciekawym formatem na YouTube, do których mógłbym je wykorzystać. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie zacznę coś publikować.