Call of Duty: Black Ops 4
Dzięki PUBG i Fortnite tryb battle royale zyskał ogromną popularność, a producenci gier gotowi są pójść na wiele ustępstw, byle tylko znalazł się w ich tytułach. Efektem tego jest pierwsze Call of Duty pozbawione kampanii, za to z takim battle royale, jakiego inni mogą tylko pozazdrościć.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 12/2018
Seria Call of Duty liczy sobie już 15 lat. Kolejne odsłony pojawiają się konsekwentnie co roku, natomiast na przemian tworzy je Infinity Ward, Sledgehammer i Treyarch. W tym roku przyszła kolej na tych ostatnich, po raz czwarty mamy więc okazję zagrać w Black Ops. Seria, która zadebiutowała w 2010 roku, miała zupełnie inny charakter niż poprzednie, osadzone na frontach różnych konfliktów zbrojnych odsłony. Wcielając się w jednego z kilku bohaterów, w tym Alexa Masona i Franka Woodsa, uczestniczyliśmy w mniejszych operacjach, które toczyły się w cieniu wydarzeń historycznych, ale miały na nie niebagatelny wpływ. Black Ops miało w sobie coś jeszcze: psychodeliczne epizody, momenty, w których psychika bohaterów zawodziła, a gracz nigdy nie był pewny tego, co widzi. Apogeum tego osiągnięto w trzeciej odsłonie, przez co cała fabuła była niesamowicie zagmatwana, a jej zrozumienie wymagało wertowania absolutnie wszystkiego, co napotkaliśmy w grze (wliczając w to tekst pojawiający się w tle ekranu ładowania). Tylko Kojimie coś takiego uszłoby płazem, dlatego też kampania Black Ops 3 nigdy nie była szczególnie lubiana. Nowa odsłona jest z nią powiązana fabularnie, ale dzieje się przed przedstawionymi w niej wydarzeniami – twórcy potrzebowali pretekstu, by wycofać się z daleko posuniętego futuryzmu i zaprezentować nową, bardziej taktyczną wizję.
W nowej odsłonie Call of Duty postawiono na multiplayer, natomiast z kampanii właściwie zrezygnowano. Black Ops 4 ma fabułę, ale zaszyto ją w rozbudowanym samouczku. Poznajemy ją dzięki krótkim filmikom i nagraniom audio, nie ma mowy o żadnym czynnym udziale w akcji, nie weźmiemy udziału w choćby jednej, mocno oskryptowanej (a tym samym świetnie wyreżyserowanej) misji. To bolesna zmiana dla wszystkich fanów serii, którym zależało na tym elemencie, jeśli jednak weźmiemy pod uwagę to, jak kosztowne jest stworzenie kampanii i jak niewiele czasu gracze w niej spędzą, szczególnie w porównaniu z czasem spędzonym w rozgrywce online, pozbycie się jej z pewnością się opłaciło. Historia wydaje się od początku nieco niedopowiedziana, wnuczka Alexa Masona (protagonisty z pierwszej odsłony serii) ginie podczas tajnej operacji, a jej siostra zbiera grupę żołnierzy, by uformować oddział do walki z… w sumie to nie wiadomo, ale nie jest to specjalnie istotne. Każdy ze specjalistów ma niepowtarzalną umiejętność i broń, której obsługi uczymy się we wspomnianym już samouczku. Po ukończeniu wszystkich (śmiertelnie nudnych) zadań poznajemy zakończenie historii, nie będzie jednak spojlerem, jeśli wspomnę, że i tak nie sposób zrozumieć, o co twórcom chodziło.
Samouczek nie jest wymagany do rozpoczęcia właściwej rozgrywki, nie daje też absolutnie niczego istotnego, co możemy wykorzystać w multiplayerze. Na właściwą rozgrywkę składają się trzy tryby: klasyczny, wieloosobowy, zombie oraz Blackout. Dwa pierwsze są znane z poprzednich odsłon, oba doczekały się jednak znacznych zmian. Trzeci to nic innego jak battle royale, tyle że wygląda dojrzale i bardzo wysokobudżetowo, a przy tym przed wydaniem twórcy postanowili go dokończyć (no hej, PUBG). Najlepsze zostawmy jednak na koniec. Klasyczny multiplayer oferuje wiele znanych i dobrych rozwiązań. Mamy kilkanaście trybów gry, w tym deathmatch w drużynach i solo, zabawy bronią, dominację, umocniony punkt, zabójstwo potwierdzone i skok. Ostatni z nich przypomina mocno Counter Strike’a: przed rundą kupujemy wyposażenie za zarobione w rozgrywce pieniądze, mamy tylko jedno życie, a celem jest kradzież walizki z pieniędzmi i ucieczka (bądź niedopuszczenie, by tak się stało). Taki tryb nie miałby sensu w poprzednich odsłonach, gdzie czas potrzebny do zabicia wroga liczono w milisekundach – tu znacznie go wydłużono, co nijak się ma do realizmu, ale daje trochę więcej miejsca na błąd, wymaga też, by lepiej planować swoje poczynania (przypadkowych zabójstw jest tu zdecydowanie mniej). Nie ma też już podwójnych skoków i biegania po ścianach, a punkty życia odzyskujemy tylko po użyciu apteczki. Widać, że Call of Duty nastawia się coraz bardziej na e-sport, wprowadzenie zmian spowalniających rozgrywkę oraz nowych trybów meczów czynią ją zdecydowanie przyjemniejszą w oglądaniu. W grze awansujemy na kolejne poziomy doświadczenia i prestiżu, odblokowujemy broń i dodatki do niej, wyposażenie i umiejętności, a także zdobywamy kamuflaże, naklejki i skórki postaci. Treyarch pozostał przy sprawdzonym systemie „pick 10”, pozwalającym przypisać do klasy do 10 elementów wyposażenia i umiejętności, z ograniczeniem kiczby posiadanej broni. Wciąż wymaga zbalansowania, bo niektóre bronie są zdecydowanie zbyt mocne, ale aktualizacje pojawiają się co kilka dni i z każdą z nich równowaga się poprawia. Niedługo po premierze Treyarch wprowadził też mikropłatności, które umożliwiają odblokowanie dodatków kosmetycznych, niemających żadnego wpływu na rozgrywkę. Zaimplementowano je tak, by nie dawały nikomu przewagi, stąd też ich obecność nie przeszkadza.
Zupełnie inaczej wygląda tryb zombie. Tu walczymy z hordami nieumarłych na jednej z pięciu map (ostatnia jest dostępna tylko dla posiadaczy przepustki sezonowej). Każda ma własny zestaw zadań do wykonania, a bohaterowie uczestniczący w zmaganiach rozmawiają ze sobą, opowiadając w ten sposób konkretną historię. Zombie zawsze pozwalały na urzeczywistnienie niesamowitych wizji twórców Call of Duty, a najnowsza odsłona posunęła się w szaleństwie kilka dobrych kroków dalej. Bohaterowie, podobnie jak specjaliści w trybie multiplayer, mogą dzierżyć specjalną broń, tu jednak w grę wchodzą potężne młoty, magiczne laski, ostrza i inne, równie dziwne przedmioty. Wracają eliksiry, tymczasowo dające nam dodatkowe umiejętności, ponadto zbieramy też wypadające z trupów bonusy, otwieramy przejścia i skrzynie z bronią, a także kupujemy nowe giwery prosto z wieszaków na ścianie. To zdecydowanie najtrudniejszy tryb, bo z każdą falą przeciwnicy są w stanie przyjąć coraz więcej ołowiu i tylko odpowiednio zgrana drużyna zdąży przebrnąć przez wszystkie wyzwania, zanim zombie zaleją mapę.
Pomimo tego, że kampania w Call of Duty nigdy nie była tym trybem, w którym gracze spędzali najwięcej czasu, jej brak nie przeszedłby niezauważony. Zamiast niej twórcy zajęli się trybem Blackout i, choć szkoda mi części fabularnej gry, uważam to za najlepszą decyzję, jaką mogli podjąć. Seria od lat ewoluuje, ale od czasu wprowadzenia nowej mechaniki poruszania w Advanced Warfare cztery lata temu nie doświadczyliśmy żadnego przełomu. Wprowadzenie battle royale niewątpliwie nim jest, zwłaszcza że już na premierę otrzymaliśmy dopracowany (choć nie idealny) produkt. Treyarch skopiował mnóstwo rozwiązań z PUBG, niektóre są wręcz łudząco podobne (jak choćby pasek zacieśniającej się strefy). Nie pochwalam tego, ale jestem pewny, że wraz z pojawianiem się na rynku kolejnych gier z battle royale te rozwiązania będą kopiowane coraz częściej. Samo założenie rozgrywki jest banalne: lądujemy na mapie bez żadnego wyposażenia, podobnie jak 99 innych graczy. Musimy przeżyć, zbierając ekwipunek, zabijając przeciwników bądź się przed nimi kryjąc. Obszar gry stale się przy tym zmniejsza, więc po kilkudziesięciu minutach i tak dojdzie do konfrontacji graczy, którzy pozostali przy życiu wystarczająco długo. Brzmi prosto, ale dostarcza masę frajdy, zwłaszcza gdy gramy ze znajomymi w jednej drużynie (maksymalnie czteroosobowej). O ile w zwykłym multiplayerze gra z losowymi osobami jest przyjemna, tak w Blackout granie z „randomami” kończy się częściej frustracją niż zadowoleniem z rozgrywki, bo wolą dbać o siebie niż się wzajemnie osłaniać, nie dzielą się wyposażeniem, a komunikowanie się z innymi to często fikcja. Gdy jednak znajdziemy drużynę bądź chociaż jednego znajomego, Blackout zaczyna wciągać jak żaden inny tryb. Mapa jest naprawdę duża, co więcej, znajdują się na niej obiekty znane z poprzednich odsłon serii. Dzięki temu świat zapełnił się dobrze zaprojektowanymi obiektami, zaadaptowanymi na potrzeby battle royale. Do jej pokonywania, prócz własnych nóg, mamy też quady, ciężarówki, pontony i helikoptery, a do każdego pojazdu mogą wsiąść przynajmniej dwie osoby. Ilość dostępnego wyposażenia jest olbrzymia, ale dobrano je sensownie. Większość broni jest wziętych prosto z trybu multiplayer, ale mają odmienne parametry. O ile w multiplayerze detekcja trafień polega na „hitscanie”, czyli odczytaniu trafienia dokładnie w tym miejscu, w które wskazywał celownik, to już w Blackout pociski mają balistykę i opadają wraz z pokonaną odległością. Ma to sens, bo wiele starć toczy się na znacznym dystansie, przekraczającym nawet kilkaset metrów. Wprowadzono też równie istotny element, jakim jest ekwipunek. Możemy nieść ze sobą ograniczoną liczbę perków, apteczek, dodatków do broni i elementów wyposażenia, od umiejętnego zarządzania nimi zależy to, jak długo uda nam się przeżyć. Nie jest to jednak reguła, bo ekwipunek rozrzucony jest na mapie losowo, wiele zależy też od tego, w którym miejscu wylądujemy my i inni gracze. Bardzo podoba mi się to, jak dopracowano mechanizm podnoszenia przedmiotów i zakładania dodatków do broni – nie trzeba nawet zaglądać do ekwipunku, bo wszystko dostępne jest z menu na dole ekranu, obsługiwanego d-padem. Świetnym dodatkiem do Blackouta są zadania pozwalające na odblokowanie postaci znanych z trybu zombie oraz poprzednich odsłon gry. Podobnie jak zawartość z mikrotransakcji, tak i bohaterowie niczego nie zmieniają w Blackoucie, ale odkrywanie ich to nie lada wyzwanie. A, są jeszcze zombie, ale tylko w niektórych miejscach, do których wcale nie trzeba zaglądać (ale warto, bo jest tam zazwyczaj lepszy sprzęt). Jeśli ktoś ma ich dość, to i tu może obchodzić je szerokim łukiem.
Treyarch postawił na jakość rozgrywki, ta nie idzie jednak w parze z oprawą audiowizualną. Black Ops 4 jest kolorowy, działa płynnie, ale szczegółowość modeli postaci i otoczenia, a także efekty świetlne i cząsteczkowe, nie robią zbyt wielkiego wrażenia. Co więcej, wydaje się mi, że nawet poprzednia odsłona, czyli WWII, wygląda lepiej. Na PC grafika jest zdecydowanie lepsza, wciąż jednak nie prezentuje się wybitnie. Gra miewa też problemy ze stabilnością, w czasie 30 godzin rozgrywki zdążyła mi się wyłączyć dwukrotnie. Najbardziej irytuje jednak nie to, a dźwięk. Muzyka i odgłosy brzmią świetnie, nie ma tu może wybitnych motywów, jak choćby ten z fabuły Black Ops 2, stworzony przez Trenta Reznora, niemniej jednak wszystko do siebie pasuje. Nie działa tylko jedna, za to niezmiernie istotna rzecz: odgłosy kroków. Są odtwarzane w taki sposób, że nie sposób odgadnąć, z której strony dobiegają, zwłaszcza gdy przeciwnik znajduje się nad bądź pod nami. Lokalizowanie wrogów po odgłosach to jeden z najistotniejszych elementów rozgrywki online, w Blackoucie błędna ocena kierunku może zaprzepaścić nawet kilkadziesiąt minut gry. Niestety, pomimo upływu ponad miesiąca od premiery, wciąż nie udało się tego poprawić.
Black Ops 4 wygląda jak kolejne Call of Duty, od poprzedników różni się jednak na tyle mocno, że można potraktować je jako nowe otwarcie. Zmieniona, wolniejsza rozgrywka, z koniecznością leczenia się i trafienia przeciwnika więcej razy, wymaga od graczy bardziej przemyślanego zachowania i nie promuje tak bardzo tych, którzy mają lepszy refleks. Zombie po raz kolejny dostarczają bardzo intensywnych przeżyć i to na pięciu mapach. No i Blackout – ogromny, wysokobudżetowy battle royale, nie idealny, ale zbudowany tak, by każda rozgrywka była inna, ale równie emocjonująca. Czy w tym wszystkim jest jeszcze miejsce dla fabuły? Dla mnie odpowiedź jest oczywista.
Komentarze: 2
Imagazine, i wszystkim i o niczym, a do tego ciagle spoznieni.
Imagazine, i wszystkim i o niczym, a do tego ciagle spoznieni.