Misja Greyhound – przeprawa przez ocean
Tom Hanks jest niewątpliwie jednym z aktorów, których trudno nie lubić. Być może dlatego, że przez całą swoją karierę kreował przede wszystkim bohaterów pozytywnych, do których również czuliśmy sympatię – w mniejszym lub większym stopniu. Między innymi dlatego filmy z Hanksem są tak wyczekiwane.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 08/2020
Już kilka miesięcy temu, kiedy to pojawiły się pierwsze zapowiedzi „Misji Greyhound”, czyli najnowszej produkcji z Tomem Hanksem w roli głównej, wiadomo było, że to może być jedna z ciekawszych pozycji 2020 roku. Silną zachętą była nie tylko osoba samego aktora, ale również tematyka wojenna, bowiem film opowiada o kapitanie okrętu, który eskortuje statki alianckie w drodze przez ocean. Film Aarona Schneidera napotkał jednak na swojej drodze przeszkodę, której ulec musiała cała branża filmowa – pandemię koronawirusa.
„Misja Greyhound” stanęła na rozdrożu i mogła podążyć dwiema drogami: przesunąć premierę o kilka miesięcy lub dłużej albo zmienić kanał dystrybucji i zamiast w kinach pojawić się na jednym z serwisów streamingowych. Ostatecznie zdecydowano się na to drugie wyjście, a platformą wyświetlającą film zostało Apple TV+. Nie ucieszyło to jednak Toma Hanksa – nie miał on nic przeciwko Apple, ale bardzo żałował, że widzowie nie zobaczą filmu w warunkach kinowych. Sam aktor ma do filmu osobiste podejście, nie tylko z powodu zagrania głównej roli, ale także z powodu bycia autorem scenariusza. Czy dobrze, że film możemy obejrzeć z kanapy, czy może jednak o wiele lepiej byłoby odbyć ten seans w kinowym fotelu?
Pomimo to, że zazwyczaj stoję po stronie kina, gdyż tam można najlepiej chłonąć filmy, to w tym przypadku domowe zacisze nie jest złym pomysłem. Najnowszą wojenną produkcję ogląda się bardzo dobrze, ale nie jest to na pewno dzieło godne „Szeregowca Ryana”, „Helikoptera w ogniu” czy innych filmów, które przychodzą nam na myśl. Trzeba przyznać, że „Misja Greyhound” jest filmem naprawdę bardzo dobrym, ale tylko w momentach akcji, kiedy wyraźnie coś się dzieje. Sceny walk na oceanie są nakręcone ze świetną dynamiką, widać, że zarówno reżyser, jak i operator, wiedzieli, co robią. W tych momentach można było żałować, że nie ogląda się filmu na dużym ekranie. Gorzej jest, gdy akcja się uspokaja, a bohaterowie zaczynają ze sobą rozmawiać. Dialogi w filmie są… proste. Postaci nie są zbudowane w sposób, który by chciał nas przy nich zatrzymać, nie przywiązujemy się do nich i tak naprawdę, nie interesuje nas zbytnio ich los. Sytuację ratuje nieco dobre aktorstwo, lecz nie na tyle, by powiedzieć „brawo!”.
Realizacyjnie to sprawny film, zabrakło w nim jedynie ciekawie opowiedzianej historii. Historii, która na pierwszy rzut oka ma ogromny potencjał i po zakończeniu seansu miałem niesamowity żal do twórców, że tak go zmarnowali. Zaletą jest jednak fakt, że nie jest to film długi. Przywołuje on na myśl produkcje z dawnych lat, kiedy to uważano, że 90 minut w zupełności wystarczy – i całe szczęście, gdyż metraż 120-minutowy lub dłuższy mógłby zrzucić film do dołu z napisem „katastrofa”, gdyby zdecydowano się na więcej dialogów.
Cieszy fakt, że ktoś wciąż chce produkować kino wojenne. Pamiętać jednak trzeba, że dobrze wyglądające bitwy to nie wszystko i ten konkretny gatunek w szczególności zasługuje na dobrze napisanych bohaterów, którzy będą mieli coś do powiedzenia – przede wszystkim o bezsensie wojny, ludzkim cierpieniu i motywacjach. Tego tu zdecydowanie zabrakło.