Tenet
Nawet stan pandemii nie powstrzymał Christophera Nolana przed tym, by jego najnowszy film wszedł na ekrany kin. Co prawda „Tenet” pierwotnie miał mieć swoją premierę w lipcu, ale udało się – czego nie można powiedzieć o wielu wielkich tytułach, które zostały przesunięte na przyszły rok lub na nieokreśloną jeszcze przyszłość.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 9/2020
Ostatni raz byłem w kinie w lutym. Christopher Nolan od tygodni naciskał, że jego najnowszy film ma mieć swoją premierę na dużym ekranie w tym roku i być niejako „tym filmem”, który ponownie otworzy kina.
Nie da się ukryć, że „Tenet” to najbardziej wyczekiwana premiera tego roku. Były oczywiście inne filmy, które na pewno wiązały się ze sporym zainteresowaniem widzów, ale nawet gdyby nie było tego całego koronawirusowego szaleństwa, to mało który film mógłby się równać z nowym dziełem Nolana – w grę wchodziłby chyba tylko nowy James Bond, czyli „Nie czas umierać”, który został przełożony na przyszły rok, oraz nowa ekranizacja „Diuny” z planowaną premierą w grudniu. Był hype, ale czy oczekiwania zostały spełnione?
Bardzo cenię Christophera Nolana nawet nie tyle za to, jakie filmy robi, a za to, jak je robi. To człowiek bardzo dokładny w swojej pracy, łączący nowoczesną technologię (np. kamery IMAX) z klasycznym podejściem do produkcji filmów – ograniczenie komputerowych efektów specjalnych do absolutnego minimum i poleganiu przede wszystkim na efektach praktycznych. Dzięki temu w jego pracy widać i czuć pewien klimat i magię kina. Dodatkowo warto zaznaczyć, że większość jego filmów była dobrze napisana, zagrana i po prostu dobrze się je oglądało. Przykro jest więc pisać, że „Tenet” nie spełnia wszystkich tych warunków.
Ostatni raz byłem w kinie w lutym. Christopher Nolan od tygodni naciskał, żeby jego najnowszy film miał mieć swoją premierę na dużym ekranie w tym roku i być niejako „tym filmem”, który ponownie otworzy kina. Ostatecznie premiera nastąpiła jakiś czas po ich otwarciu, ale dla mnie to właśnie „Tenet” był powrotem na salę kinową – jednak raczej nie powrócę na nią na stałe, na to jeszcze za wcześnie. Oczekiwania miałem spore, widziałem jedynie pierwszy zwiastun kilka miesięcy temu i potem nie chciałem znać żadnych szczegółów odnośnie do jego fabuły. Wychodząc z kina, miałem w sobie mieszane uczucia – od zachwytu po spore rozczarowanie i wciąż nie wiem, które z nich przeważa.
Jedno jest pewne, to film znakomicie zrealizowany. Czego, jak czego, ale Nolanowi nie można odmówić przykładania się do produkcji. W zasadzie nie ma się do czego tu przyczepić. Zaczynając od genialnej muzyki autorstwa zdobywcy Oscara Ludwiga Göranssona, przez zdjęcia Hoyte Van Hoytemy, po rewelacyjną choreografię scen walk. „Tenet” to taki Nolanowski film o 007 – mamy tu szpiegostwo, pościgi, elementy thrillera, a całość utrzymana jest w tematyce science fiction. W pewnych momentach myślałem o tym filmie jak o „Incepcji 2.0”. Na ekranie widzimy aktorów, których znamy, lubimy i cenimy: John David Washington, Robert Pattinson, Elizabeth Debicki czy Kenneth Branagh robią, co mogą, by trwające 150 minut widowisko oglądało nam się dobrze. Jednak wiele tych trudów idzie na marne, bo ktoś tu zapomniał napisać rzetelny scenariusz.
Do tego wszystkiego dochodzi fabuła. Jak to u Nolana, wiadomo było, że nie będzie łatwo.
W przypadku filmów Christophera Nolana można się było wielokrotnie przyczepić do scenariuszy. Zazwyczaj przymykaliśmy na to oko, bo bardziej bolały nas delikatne „głupotki” aniżeli całokształt. Bohaterowie, nawet jeśli byli napisani dość płasko, to wzbudzali w nas sympatię i ich losy jakoś nas obchodziły. Niestety w przypadku „Tenet”, Nolan zapomniał o tym, że aby bohater był dla widza interesujący, musimy się w jakimś stopniu z nim emocjonalnie zżyć i nawiązać więź. Jego najnowsi bohaterowie znaleźli się w filmie znikąd, nic o nich nie wiemy, nie rozumiemy, co ich motywuje, ani do jakiego celu dążą. Innymi słowy – nie obchodzą nas. Po co nam bohaterowie, których mamy gdzieś? Tak naprawdę tylko bohaterka, grana przez Elizabeth Debicki, jest tu ludzka i sprawia, że patrzymy na ekran z pytaniem: „co dalej?”.
Do tego wszystkiego dochodzi fabuła. Jak to u Nolana, wiadomo było, że nie będzie łatwo. I o ile sama ko,ncepcja, która rządzi filmem wydaje się ciekawa, to im dalej w las, tym głupsza się robi – tak bardzo, że sami bohaterowie mają to już wszystko gdzieś, dawno się pogubili w tym, o co chodzi w tym wszystkim i nie potrafią sobie nawzajem tego sensownie wytłumaczyć. Dlaczego tak się stało? Być może miało to coś wspólnego z tym, że w scenariusz nie był zaangażowany brat Christophera, Jonathan, który to zawsze nadawał filmom nieco ludzkiego sznytu.
„Tenet” nie jest filmem złym. Wielu osobom przypadnie on go gustu, a mnie się podoba przede wszystkim od strony realizacyjnej. Ale całościowo nie jest to poziom, do którego przyzwyczaił mnie Christopher Nolan – a mogę to powiedzieć, mając na świeżo ponowne obejrzenie całej jego filmografii, w ramach przygotowań do odcinka podcastu Inna Kultura, poświęconego twórczości tegoż właśnie. Na pewno obejrzę ten film jeszcze nie raz, bo chciałbym się z nim ponownie skonfrontować i sprawdzić, czy moja ocena się zmieni – bywało już tak, więc tego nie wykluczam. Poczekam jednak, aż film pojawi się na nośniku UHD, żeby obejrzeć go sobie w domu. Na razie pozostaje niesmak i niedosyt. Będę jednak czekał na początek września, kiedy to oficjalnie będę mógł w domowym zaciszu posłuchać sobie ścieżki dźwiękowej z filmu – jego największej zalety.