Skwarantanna, czyli 44 dni przez Atlantyk
Podróż żaglowcem do Nowego Świata wydaje się czymś nie do pomyślenia, lecz jest całkowicie wykonalna. Otóż niedawno miałem przyjemność odwiedzić Karaiby (jeszcze otwarte!) i podróżować po nich w bardzo ciekawy sposób – na pokładzie brygu.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 6/2020
STS Fryderyk Chopin to polski bryg (dwumasztowy żaglowiec rejowy) zwodowany w 1992 roku w Gdańsku, zarejestrowany w Szczecinie, jeden z najszybszych statków w swojej klasie, czego rok temu dowiódł na regatach Tall Ships, zajmując pierwsze miejsce. Obecnie armator jachtu, 3Oceans, organizuje różne podróże na jego pokładzie, między innymi Niebieską Szkołę. NS (jak skrótowo nazywa to załoga) to, w istocie, szkoła na pełnym morzu – w dni, gdy Chopin nie zawija do portu, na pokładzie odbywają się dla uczniów lekcje prowadzone przez nauczycieli, którzy płyną razem z resztą załogi szkoleniowej i są jej częścią. Tak, nauczyciele również muszą stawiać się na alarmy, wachtować, a nawet czasami i pomagać w innych pracach pokładowych.
Trasa mojej Niebieskiej Szkoły 25 biegła z Gwadelupy, przez inne wyspy karaibskie, planowo też przez Bermudy, Ocean Atlantycki, Azory, Kanary i przez porty europejskie, do Hagi.
Niestety, na Gwadelupie, w Point-à-Pitre wylądowałem 8 marca, gdy koronawirus zaczynał straszyć Europę, co później spowodowało zamknięcie Bermudów oraz następnych przystanków na drodze Chopina. Z tego powodu nasz turnus NS został nazwany przez załogantów „Skwarantanna”, od naszego kapitana Bartłomieja Skwary, kapitana, który rok temu zdobył Chopinem pierwsze miejsce Tall Shipsów.
Na szczęście jednak wszystkie wyspy na Karaibach stały jeszcze otworem, dzięki czemu Chopin zawinął też na Montserrat, St. Eustachius, Saint Barthélemy i St. Maarten, tudzież St. Martin. W planach były też inne wyspy, na przykład Dominika, ale w dniu wypłynięcia z Gwadelupy, chwilę po odbiciu, jedna z nauczycielek miała drobny wypadek, przez który cała jednostka musiała zawrócić i przycumować na kolejne dwie noce. Niemniej jednak podróż tę zapamiętam na całe życie jako prawdziwą przygodę.
Nigdy do tej pory nie byłem na Karaibach i uderzyło mnie piękno wysp oraz nieprzemijający klimat do tej pory kojarzący mi się z prędzej z filmami o Jamesie Bondzie z lat 60. i 70., niż z czymś, czego mogę doświadczyć naprawdę. Również fakt, że codziennie z żaglowca schodziło się na wyspy, dodawał wiele uroku.
Na Gwadelupie widać było i czuć, jak francuska jest to wyspa – wszędzie towarzyszy nam zabudowa charakterystyczna choćby dla Nowego Orleanu, z balkonami wiszącymi na filarach nad ciasnymi uliczkami. Odwiedziliśmy również jedną z miejscowych plaż, o nieskazitelnie czystej lazurowej wodzie.
Następną wyspą, od której dzielił nas dzień i noc żeglugi, była Montserrat, brytyjskie terytorium zamorskie. Bardzo leniwe i mało ciekawe miejsce w latach 90. przeżyło erupcję wulkanu Sourfriére Hills, który zniszczył stolicę Plymouth i spowodował opuszczenie wyspy przez ponad 2/3 ludności, liczącej wtedy 13 tysięcy mieszkańców. Na miejscu zobaczyliśmy lokalne muzeum oraz ruiny Plymouth, przysypanego pyłem wulkanicznym i obecnie opuszczonego miasta, a potem skosztowaliśmy wody kokosowej ze świeżych kokosów.
Po kolejnym dniu i kolejnej nocy dopłynęliśmy do St. Eustachius (właściwie Sint Eustatius), części Antyli Holenderskich, na którym wspięliśmy się po wulkanie Mazinga, a następnie poszliśmy pływać w morzu przy czarnych, wulkanicznych plażach. Na wyspie tej, chociaż należy ona do Holandii, czuć się można niczym w małym miasteczku na Florydzie, wszystko bowiem, od zabudowy przez używany przeważnie język, po sam wygląd ludzi (przeciwnie do innych wysp, przewaga białych), było jakby prosto z USA.
Następnego dnia, po krótkiej przeprawie, wylądowaliśmy na francuskiej Saint Barthélemy, bogatej wyspie z samymi willami i markowymi sklepami na lądzie i wielkimi motorowymi jachtami na wodzie. Tu już 15 marca czuć było COVID-owe odciski w postaci pozamykanych sklepów i barów.
Ostatnia wyspa, podzielona na St. Maarten (holenderska część) i St. Martin (francuska), była pewnym wybawieniem dla załogi, ponieważ była większa niż pozostałe i pozwalała zaopatrzyć się w rejs po Atlantyku w miejscowym supermarkecie, który już i tak był przetrzebiony przez miejscowych w obawie przed pandemią.
Ostatnie dni na lądzie, przed 44 dniami w morzu, wspominam jak najlepiej, tak samo jak cała reszta kompanów. Na tej wyspie spędziliśmy dużo czasu, bo aż trzy dni, z czego jednego dnia odwiedziliśmy piękną i jakże niecodziennie położoną plażę – leżącą od razu przed lotniskiem, pod trasą podejścia. Wiele samolotów zdążyło przelecieć nad nami, gdy kąpaliśmy się po raz ostatni w Morzu Karaibskim.
W normalnym dniu żeglugi na oceanie dzień wyglądał zupełnie inaczej – od 10:00 do 18:00 lekcje, z przerwą na obiad, a do tego w czasie wolnym od lekcji 4-godzinne wachty nawigacyjne, również w nocy. Wachty nocne były często trudne do zniesienia, szczególnie od 0:00 do 4:00, ponieważ codziennie rano trzeba stawić się na banderę o 8:00, gdzie kapitan ogłasza wszelkie wiadomości dotyczące danego dnia, ale też i reszty rejsu.
Całe szczęście złapaliśmy bardzo korzystny passat, który zaprowadził nas pod Bermudy, niestety dzielił nas dzień od zamknięcia wysp. Im dalej w ocean, tym alarmy do żagli zdarzały się częściej, co gorsza, przeważnie w nocy, co często mocno pogarszało poziom wyspania załogi, która podciągała go na lekcjach, nie zawsze nawet celowo.
Kuk, kucharz pokładowy, był chyba najpopularniejszą osobą na statku, jak trafnie zauważył: „Nie macie nic do roboty, to jedyne, co Wam zostało, to jeść” – i słusznie, tak zwany temat bumerang (od nazwy salami) był chyba najpopularniejszym tematem small talku pomiędzy uczniami: co dzisiaj na obiad, co by się zjadło, co się zje, jak się wróci do Polski.
Mimo uprzedzeń Atlantyk oszczędził bryg i do Azorów nie mieliśmy ani problemu ze sztormami, ani w ogóle z pogodą – było słonecznie i stosunkowo ciepło. Nieopisane zachody słońca w rejonach podzwrotnikowych uwieńczał nieopisany zielony błysk jaskrawozielonej barwy – ostatni promień przed zachodem.
Po Azorach, przy których tylko staliśmy na kotwicy, robiła się coraz gorsza pogoda, było zimniej i mniej przyjemnie, na nocne wachty potrzebne było co najmniej 5 warstw ubrań, by można było znieść przeszywające zimno.
Ze względu na niekorzystne wyże w kanale La Manche zmuszeni byliśmy przepłynąć Wyspy Brytyjskie od północy, stając na Hebrydach w Stornoway. Pomimo braku zejścia na ląd, cała załoga świętowała drugie ujrzenie lądu po miesiącu spędzonym w morzu, szczególnie że tym razem staliśmy ledwie 50 metrów od brzegu, przed portem. Tu też uzupełniliśmy zasoby żywności, których brak zmuszał nas do zaostrzenia racji jedzeniowych, w kulminacyjnym momencie dochodzących do ledwie dwóch kromek na śniadanie i kolacje na osobę. Proszę uwierzyć, na żaglowcu jest to o wiele trudniejsze do zniesienia, niż się wydaje. Po Azorach również zabrakło nam cukru, który został z wiwatem załadowany z powrotem do ładowni.
Kolejne dni były męczące, codziennie alarm do żagli w nocy, do momentu całkowitego uspokojenia się wiatru i przerzucenia się z żagli na silnik. Na Morzu Północnym widzieliśmy niezliczone ilości statków i platform wiertniczych, co było wielką rozrywką w porównaniu z dwoma spotkaniami z innymi jednostkami w trakcie całej przeprawy przez Atlantyk. W tym momencie dawno już wiedzieliśmy, że podążamy do Szczecina, dlatego też kierowaliśmy się w kierunku cieśnin duńskich.
Przepływając pomiędzy miastami, niczym rzeką, dopłynęliśmy ciasnym szlakiem żeglownym na Bałtyk, który przywitał nas okropnym sztormem, wiejącym prosto w twarz, od Polski. Ze względu na to, jak mały jest tam Bałtyk, musieliśmy halsować się (wykonywać zwroty) co chwila, raz po jednym alarmie dzieliło nas od drugiego ledwie 10 minut.
Te dni wspominam najgorzej z całego rejsu. Jednak, po prawie dwóch miesiącach podróży bez internetu, nie licząc dwóch stopów przy lądzie, ujrzeliśmy dom – Polskę. Po sklarowaniu żagli na portowo weszliśmy do Szczecina, tym razem jednak Chopina nie przywitały orkiestra i tłumy, lecz kilkoro rodziców i telewizja. Lokalne radio i telewizja wypytywały nas od razu po kontroli zdrowia uczestników o doznania z rejsu, zarazem przynosząc nam koronarzeczywistość – maseczki, dystans społeczny i inne.
Muszę przyznać, że choć rejs trwał o prawie dwa tygodnie dłużej, z żalem schodziłem z trapu i dalej tęsknię za tymi dwoma masztami i pokładem, które bezpiecznie przewiozły nas ponad 6 tysięcy mil morskich. W tym czasie poznałem wielu ciekawych ludzi z całej Polski, uczyłem się w ramach zajęć dodatkowych języka norweskiego i chińskiego oraz zobaczyłem miejsca, w które nigdy bym nie zawitał w taki sposób. Slogan NS-u jest chyba trafiony: Niebieska Szkoła – lekcja na całe życie.
„Skwarantanna”
Pełna galeria zdjęć Franciszka Łady
Można kliknąć w zdjęcia, aby je powiększyć, a zdjęcia przewijać strzałkami na klawiaturze lub gestami na ekranie.