Nie czas umierać
My name is Bond. James Bond. Nadszedł czas, by te słowa Daniel Craig wypowiedział po raz ostatni. Doczekaliśmy się ostatniego filmu, w którym aktor ten wcielał się w rolę agenta 007. Czy zakończenie tej 15-letniej przygody przypadnie do gustu fanom?
James Bond to postać, na której się wychowywałem. Już będąc dzieciakiem, oglądałem filmy z Connerym, Moorem czy Daltonem. Jako nastolatek chodziłem do kina na filmy z Brosnanem, a później, jako dorosły człowiek, patrzyłem, jak agent Jej Królewskiej Mości wchodzi w nową erę – erę Daniela Craiga. Jednak jego czas właśnie dobiegł końca i choć to pożegnanie nie jest bez wad, to daje nam wszystko, co mogliśmy lubić w tej postaci w ostatniej dekadzie z kawałkiem.
Nigdy nie byłem wielkim fanem Bonda w wykonaniu Craiga. Jednak tak jak sam James Bond w jego wykonaniu, moje zdanie ewoluowało i dziś całkiem lubię takiego 007. Oczywiście daleko mi do tego, bym nazwał te filmy najlepszymi. Bo trochę za mało dla mnie tu tych elementów, za które pokochałem postać stworzoną przez Iana Flemniga. Te wszystkie kiczowate gadżety, ironia i swego rodzaju bajkowość zawsze najbardziej mnie ujmowały w tych filmach. Wraz z Craigiem postanowiono wyposażyć Bonda w nieco większy bagaż doświadczeń i emocji, przez co stał się bardziej ludzki, skory do popełniania błędów i radzenia sobie z ich konsekwencjami. Doskonale sprawdziło się to w „Casino Royale”, gdzie świeżo upieczony agent z dwoma zerami jeszcze nie był tym, kogo znaliśmy z poprzednich filmów. Do dziś uważam, że jest to najlepszy film z Craigiem.
Później seria miała wzloty i upadki. Produkcja „Quantum of Solace” zbiegła się ze strajkiem scenarzystów w 2007 roku, przez co rozpoczęła się bez kompletnego scenariusza. „Skyfall” okazał się wielkim sukcesem, który mnie osobiście się nie spodobał – zachwycałem się tu przede wszystkim fenomenalnymi zdjęciami Rogera Deakinsa. Kolejny, „Spectre”, to powolne powracanie do klasyki i lubianych przez nas postaci (Q, M, Moneypenny), jednak wciąż czegoś w nim brakowało. Wszystko mocno spina fakt, że te filmy są bezpośrednio ze sobą powiązane fabularnie, czego nie było w przypadku 20 poprzednich filmów.
Wracając jednak do sedna i „Nie czas umierać”, to miało to być wielkie pożegnanie Daniela Craiga z rolą. Zwieńczenie ostatnich filmów i drogi, jaką przeszedł w nich James Bond. Można śmiało powiedzieć, że ten zamysł się powiódł. Dostaliśmy tu domknięcie wszystkich najważniejszych tematów, powracały niektóre motywy i postacie, a także pojawiło się sporo rzeczy, których brakowało w innych produkcjach z Craigiem.
Film jest niejako bezpośrednią kontynuacją „Spectre”, ponieważ akcja zaczyna się zaraz po jego zakończeniu. Tu muszę napisać, że prolog we Włoszech to chyba najlepsze sceny całego „Nie czas umierać”. Siedziałem jak na szpilkach. Choć późniejsze nie są wiele gorsze, to właśnie pierwszych 15 minut pokazało, że może to być jazda bez trzymanki. W pewnym sensie tak było.
Tutaj jednak nie chciałbym zdradzić za wiele, ponieważ ze względu na sytuację pandemiczną wiele osób mogło nie wybrać się do kina i czeka na premierę w streamingu. Warto jednak wspomnieć, że Daniel Craig odchodzi z klasą, Ana de Armas, która pojawia się tu na kilkanaście minut, powinna dostać własny film, a Rami Malek jest w filmie totalnie zbędny. Cary Joji Fukunaga stworzył film będący czymś, czym ta seria powinna być od początku (no, może po „Casino Royale”), czyli dobrą zabawą z innowacyjnymi gadżetami i pięknymi kobietami, które nie tylko ładnie wyglądają, ale i są groźne.
W moim osobistym rankingu filmów z Craigiem „Nie czas umierać” jest na drugim miejscu. Nie mogę się doczekać, aż zobaczę go drugi raz – przede wszystkim dla wspomnianych scen we Włoszech i dla Any de Armas. Nie brak tu słabych elementów, ale koniec końców można się świetnie bawić. Gdyby tylko lekko skrócić, to byłoby lepiej.