Gra o tron
W 1998 roku, prawdopodobnie na swoje urodziny, otrzymałem w prezencie książkę od swojej szkolnej miłości. To był okres, w który skończyłem już czytanie pierwszych tomów „Koła czasu” Roberta Jordana, o czym wspominałem w 4. wydaniu iMag Weekly przy okazji „Z mgły zrodzonego”, i z niecierpliwością oczekiwałem kolejnych. Nie znałem George’a R.R. Martina zupełnie, ale z dużym zainteresowaniem rozpocząłem podróż przez jego świat, najpierw po polsku, a z czasem po angielsku. Siadając do „Gry o tron”, nie wiedziałem jeszcze, że to część serii „A Song of Ice and Fire” („Pieśń lodu i ognia”), która docelowo miała składać się z siedmiu tomów.
Świat, w którym jest osadzona „Pieśń lodu i ognia”, jest skrajnie różny od wszystkich innych lubianych przeze mnie serii książek – nic, co w niej odkrywałem, nie przypominało mi ani Tolkiena, ani Jordana, ani (jak się później okazało) Sandersona. Autor jednak zadbał o szczegółową mapę kontynentu – to jeden z elementów, który zawsze sobie ogromnie cenię – oraz o odpowiednie przedstawianie czytelnikowi bohaterów, niezależnie czy złych, czy dobrych. Martin jednak, w odróżnieniu od wszystkich innych pisarzy, których powieści czytałem, lubi stosować dosyć niecodzienną praktykę – potrafi przez wiele rozdziałów budować więź z jedną postacią, aby nagle, w dosłownie kilku zdaniach, ją uśmiercić. Za pierwszym razem – przyznaję – byłem w ogromnym szoku. Później nieznacznie zobojętniałem… Znacznie ciężej przeżyłem jednak co innego – śmierć wilkorów dzieci Neda i Catelyn Starków. Nie dość, że te zwierzęta miały, moim zdaniem, zdecydowanie zbyt małą rolę w książce – ich potencjał był ogromny, a rzesze fanów uwielbiały futrzastych towarzyszy bohaterów – to w adaptacji zdegradowano je jeszcze bardziej. Zanim jednak przejdę do serialu na podstawie książki, mam do wylania jeszcze kilka gorzkich łez na temat samego autora.
Pierwszy tom „Pieśni lodu i ognia” pojawił się w 1996 roku, a na drugi przyszło nam czekać aż trzy lata. Z zaskoczeniem pamiętam, że trzeci pojawił się zaledwie rok później, ale na czwarty czekałem kolejne pięć lat (powtórzę: pięć!!!). Nie spodziewałem się, że może być gorzej – piąty został wydany aż sześć lat później. Na szósty i siódmy już przestałem czekać…
Serial na podstawie „Pieśni lodu i ognia” został zatytułowany „A Game of Thrones” („Gra o tron”). Natychmiast po jego premierze w 2011 roku przystąpiłem do oglądania. Jak przez mgłę pamiętam, że George R.R. Martin negocjował długość poszczególnych sezonów – chciał dwunastu godzinnych odcinków, podczas gdy HBO celowało w osiem. Skończyło się na streszczeniu poszczególnych książek do dziesięciu godzin, podzielonych na dziesięć odcinków. Pamiętam, że pomyślałem wtedy, że to błąd – wątki i postacie były na tyle rozbudowane, że oczekiwałem przynajmniej dwudziestu… Z perspektywy czasu miałem rację – serial to zaledwie bryk z wersji pisanej.
Po obejrzeniu pierwszego sezonu byłem zdecydowany więcej do niego nie wracać i zupełnie pominąć kolejne, ale w międzyczasie kilka rzeczy się wyklarowało. Po pierwsze, miałem nadzieję, że George R.R. Martin weźmie się w garść i dokończy ostatnie dwie książki przed rozpoczęciem zdjęć do szóstego sezonu – tak się nie stało. Po drugie, wolałem dokończyć książki, bo seria przy nich wydaje się tanią imitacją dobrej historii. Jak tylko dowiedziałem się, że fabuła serialu zacznie się rozmijać i wyprzedzać wydarzenia z książek, to podjąłem decyzję: nie będę kontynuował czytania „Pieśni lodu i ognia” w proteście, ale obejrzę pozostałe sezony.
Serialową „Grę o tron” wyróżniają przede wszystkim następujące cechy: bardzo dobry dobór aktorów, dużo nagości, jeszcze więcej krwi i przemocy. Był co prawda jeden większy fuckup w bodajże piątym sezonie, gdzie z odcinka na odcinek zmieniono aktora, którego w żaden sposób nie przedstawiono ponownie – przed kilkanaście lub więcej minut zastanawiałem się, co to za człowiek, skąd się wziął i co tutaj robi – ale ogólnie całość jest stosunkowo spójna, chociaż znajdą się osoby, które będą umiały wytknąć znacznie więcej błędów. Kostiumy i plenery są również fantastycznie dobrane – to nie ulega wątpliwości. Moje zastrzeżenie jednak budzi to, o czym wspominałem, pisząc o „Wikingach”:
Nigdy nie sądziłem, że siadając do pierwszego odcinka, cała seria porwie mnie bezpowrotnie, jednocześnie całkowicie niszcząc sens kręcenia takich seriali, jak „Gra o tron” – saga autorstwa George’a R.R. Martina przy „Vikings” wydaje się tanią i tandetną, kipiącą sensacją, podróbką.
George R.R. Martin i reżyserzy poszczególnych odcinków, ewidentnie żerują na naszych emocjach, starając się momentami zupełnie niepotrzebnie je wzburzyć, wywołując coraz to większe skandale, które obecnie ciężko nam zaakceptować. Gwałty, brutalność, morderstwa, lejąca się hektolitrami krew czasami przypomina mi kiepski horror klasy B. Fabuła z kolei jest momentami tak oderwana od rzeczywistości, że woła o pomstę do nieba. Dobrym przykładem tutaj jest absolutnie szczeniackie, kretyńskie i niezrozumiałe zachowanie gówniary Daenerys, której szczerze nienawidzę. Ma ego większe od wszystkich polskich blogerów razem wziętych, a jej ciągłe powtarzanie wszystkich jej tytułów, do części których notabene nie ma praw, zakrawa na absurd i doprowadza mnie do szewskiej pasji.
Daenerys Stormborn, The Unburnt, Queen of the Andals, the Rhoynar, and of the First Men, Queen of Meereen, Khaleesi of the Great Grass Sea, Breaker of Chains, Mother of Dragons
Gdyby to dziecko nie wypowiadało po kilka razy w każdym odcinku tego zlepka słów, to w każdym sezonie znalazłoby się miejsce na kolejne ciekawe i pominięte wątki z książek.
Jest jednak jedna postać w tej całej serii, która całkowicie wynagradza mi fakt, że zgodziłem się go oglądać, podczas oczekiwania na kolejny sezon „Wikingów” – to Tyrion Lannister. Karzeł wywodzący się z jednego z potężniejszych rodów Westeros został wzorowo przedstawiony w książce, a aktor Peter Dinklage nie bez powodu zgarnął dwie nagrody Emmy i jednego Złotego Globa. To dla niego warto obejrzeć serial.
Jeśli jeszcze nie zaczęliście oglądania „Gry o tron”, to poważnie sugeruję Wam przeczytanie książek – być może doczekacie się nawet szóstego i siódmego tomu. Są po prostu zdecydowanie lepsze od serialu, który uważam, że warto oglądać tylko dla Tyriona… Gdybym chciał być bardzo szczery, to napisałbym, że publiczność skłaniająca się ku kobietom być może jeszcze doceni cudowne biusty, długie nogi i piękne plecy aktorek, a ta skłaniająca się ku mężczyznom z pewnością nie będzie mogła oderwać wzroku od pośladków i perfekcyjnie wyrzeźbionych nagich torsów aktorów, ale nie chciałbym być posądzony o bycie szowinistyczną świnią, więc tego nie napiszę.