Do Australii przez… Chiny i Malezję
Chociaż rezerwowanie przelotów zazwyczaj zajmuje mi maksymalnie kilkanaście minut, tym razem ta czynność trwała znacznie dłużej. W ciągu ostatnich dwóch tygodni poświęciłem łącznie kilkadziesiąt godzin, by zaplanować, wybrać i kupić bilety lotnicze do Australii, gdzie spędzę najbliższy rok. W tym artykule opowiem, z czego to wynikało oraz jak uatrakcyjnić podróż na drugi koniec świata – tak, by po drodze odwiedzić inne, równie interesujące miejsca.
Po roku studiów w USA, dwóch latach w Irlandii, kilkunastu dalekich podróżach, niezliczonych wypadach po Europie i łącznie ponad 200 odbytych lotach mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że dobrze znam systemy rezerwacyjne linii lotniczych, prawa, które nimi rządzą i ogólne zasady, dzięki którym możemy zaoszczędzić pieniądze. Pomimo całej tej wiedzy i doświadczenia muszę przyznać, że proces planowania lotniczej wyprawy do Australii wielokrotnie wywoływał we mnie frustrację i był przerywany trzaśnięciem klapą mojego MacBooka. Powód był jeden: bardzo krótki odstęp czasu między decyzją o wyjeździe i planowanej dacie wylotu, czyli niewiele ponad dwa tygodnie. W połączeniu z sezonem wakacyjnym w Polsce (chociaż w Australii jest środek zimy) i dużym dystansem ceny biletów musiały być wysokie. I były. Mówimy tutaj o kwotach znacznie powyżej 5000 złotych za podróż z Warszawy do Brisbane i z powrotem (wylot w lipcu i powrót w listopadzie).
Naturalnym pierwszym krokiem było sprawdzenie cen rezerwacji „na jednym bilecie”. Oznacza to, że bagaż nadajemy w punkcie początkowym i odbieramy dopiero u celu, nie musimy przechodzić ponownej kontroli bezpieczeństwa między lotami (chociaż są od tego wyjątki wynikające z przepisów granicznych), a linie lotnicze gwarantują nasze przesiadki – w razie opóźnienia i utraty połączenia zostaniemy za darmo przeniesieni na kolejny lot. Jest to standard w tak zwanych tradycyjnych liniach lotniczych i jeden z czynników, który tłumaczy zazwyczaj (choć nie zawsze) wyższe ceny biletów. Moim ulubionym narzędziem do klasycznego wyszukiwania lotów jest Skyscanner, który działa efektywnie, oferuje wygodny interfejs i nie pobiera własnej prowizji od rezerwacji.
W tym scenariuszu bilety kosztowałyby około 5600 złotych, podróż trwałaby lekko ponad 30 godzin i zakładała kilkugodzinne przesiadki na dwóch lotniskach: Dubaju oraz Perth, Melbourne lub Adelajdzie. W mojej głowie od razu pojawiło się kilka minusów takiego rozwiązania. Po pierwsze, 5600 złotych za jakąkolwiek podróż to bardzo, bardzo dużo pieniędzy – tym bardziej, że po drodze zobaczyłbym tylko lotniskowe terminale i tył zagłówka fotela pasażera siedzącego przede mną. Po drugie, miałem już okazję lecieć liniami Emirates, a ich główny hub w Dubaju (chociaż monumentalny) sprawiał wrażenie bardzo kiczowatego i nijakiego. Właśnie dlatego postanowiłem, że spróbuję inaczej – rozwiązaniem było rozbicie podróży na dwie oddzielne rezerwacje.
Naturalnym wyborem na miejsce mojego przystanku była Azja. Wiele lotnisk położonych w tamtych rejonach oferuje bardzo bogatą ofertę połączeń – zarówno do Europy, jak i Australii. W pewnym sensie leżą więc one w połowie tej bardzo długiej trasy. Dodatkową zaletą jest obecność wielu tanich linii lotniczych, które operują w regionie, co znacznie podnosi szanse znalezienia interesującego nas połączenia w naprawdę dobrej cenie.
Ogólna zasada planowania dalekich lotów mówi, że najtańsze bilety znajdziemy na najpopularniejszych trasach, a więc tych łączących najważniejsze porty lotnicze dwóch kontynentów – wynika to przede wszystkim z dużej oferty i wysokiej konkurencji. Z tego powodu skupiłem się na wyszukiwaniu połączeń do największych azjatyckich metropolii: Pekinu, Tokio, Seulu, Bangkoku, Singapuru, Kuala Lumpur oraz Hongkongu. Zgodnie z przewidywaniami z każdego z tych punktów mogłem dolecieć do Australii i z powrotem za 2000–3000 złotych, w większości przypadków na pokładzie tanich linii lotniczych AirAsia z przesiadką w Kuala Lumpur. Cena ta byłaby znacznie niższa, gdybym dokonywał rezerwacji z większym wyprzedzeniem (bilet „tam” na lipiec był dużo droższy niż „z powrotem” na jesieni). Z walki szybko wypadły trzy ostatnie miasta – okazało się bowiem, że dolot z Europy kosztowałby zdecydowanie za dużo. Jednak co najważniejsze – znalazłem wiele połączeń z Warszawy do Pekinu, Tokio i Seulu w cenie poniżej 2500 złotych w dwie strony. W ten sposób za cenę zbliżoną (lub nieco niższą) do nudnego połączenia Emirates przez Dubaj mogłem wybrać opcję z dłuższym stopem w jednym z tych miast.
Wybór padł na Pekin. Wynikało to z nieco niższej ceny niż w przypadku podróży przez Tokio i atrakcyjniejszych godzin w porównaniu do Seulu. Dzięki temu zwiedzę również Kuala Lumpur – przesiadka w malezyjskiej stolicy trwa prawie 13 godzin, w dodatku w ciągu dnia. Ostateczny plan podróży zakłada przelot z Warszawy do Pekinu przez Helsinki (dla maniaków lotniczych – polecę Airbusem A350!), dwudziestogodzinne zwiedzanie stolicy Chin, następnie sześciogodzinny lot i zwiedzanie Kuala Lumpur, a na koniec długi przelot do Gold Coast – lotnisko oddalone o zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Brisbane. W drodze powrotnej zdecydowałem się wybrać wylot z Melbourne, które od Brisbane dzielą dwie godziny lotu (bilety krajowe w Australii są tanie – około 200 złotych w jedną stronę), by następnie zaliczyć krótką przesiadkę w Kuala Lumpur oraz nocne oczekiwanie w Pekinie na powrotną podróż do Polski – ponownie przez Helsinki. Łączny koszt podróży w obie strony? Około 5500 złotych, czyli minimalnie mniej niż wspomniane wcześniej połączenie Emirates – bez zwiedzania Pekinu i Kuala Lumpur. Cena byłaby niższa w przypadku rezerwacji z większym wyprzedzeniem, w tym punkcie chodzi mi jednak o coś innego: skoro i tak musiałem wydać tak dużo na lotniczą podróż, starałem się sprawić, by przynajmniej była ona ciekawa. Myślę, że ten cel udało mi się osiągnąć.
Na koniec postanowiłem zebrać kilka porad dotyczących planowania podróży z Polski do Australii. Po pierwsze, najlepszym rozwiązaniem w przypadku przesiadek na azjatyckich lotniskach jest wybór przelotów z Polski w obie strony. Przewoźnicy tradycyjni, w przeciwieństwie do tanich linii lotniczych, zawyżają ceny biletów w jedną stronę. Po drugie, należy pamiętać o odpowiednio długim odstępie między lotami w ramach dwóch oddzielnych rezerwacji – w przypadku opóźnienia nie przysługuje nam wtedy darmowe przeniesienie na kolejne dostępne połączenie. Po trzecie, interesującym zagadnieniem jest prawo wjazdu na terytorium Chin bez wizy – przysługuje ono pasażerom transferowym, którzy mają bilet na kolejny lot (nie może to być lot powrotny). W Pekinie możemy przebywać przez maksymalnie 72 godziny – w wielu innych portach czas ten ograniczony jest do 24 godzin. Na koniec – warto zastanowić się nad kilkudniowym odstępem między odcinkiem Europa–Azja a Azja–Australia. Region ten (w szczególności Azja Południowo-Wschodnia) słynie z bardzo tanich lotów lokalnych, tropikalnego klimatu oraz ciekawej kultury, co pozwala na dodatkowe urozmaicenie wyjazdu. Większość z państw położonych w tamtych rejonach nie wymaga również posiadania wizy.
Tymczasem do mojego wylotu do Australii zostało już tylko kilka dni. Wkrótce opiszę tutaj moje wrażenia. Jestem przekonany, że będzie ciekawie. Podróż będę relacjonował na żywo na Twitterze.
Wszystkie zdjęcia w tym artykule zrobiłem podczas wcześniejszych podróży do Azji. Więcej możecie zobaczyć na mojej stronie.