Nie chcę tego telefonu, chcę ten aparat
Od kilku lat obserwuję u siebie zmianę podejścia do gadżetów, a w szczególności smartfonów. Z roku na rok coraz mniej ekscytują mnie prezentowane nowości; nie wynika to z mniejszego niż kiedyś zainteresowania tą tematyką, ale powszednieniem niegdyś rewolucyjnych rozwiązań. Proces ten pozwala mi na traktowanie smartfona jako narzędzia, które ma spełniać swoje zadanie i na które nie zwracam specjalnej uwagi. Zupełnie inną kwestią jest dla mnie aparat, który traktuję niemal jak osobne urządzenie – a ten w iPhone 7 zapowiada się niezwykle interesująco.
Doszliśmy do momentu, w którym właściwie każdy dostępny na rynku smartfon posiada niezbędne, zaawansowane funkcje – responsywny, dotykowy ekran o wysokiej rozdzielczości, co najmniej przyzwoitej jakości aparat oraz kilkurdzeniowy procesor. Kolejne, nawet najciekawsze nowości stanowią jedynie ewolucję względem poprzednich generacji, a nie rewolucję na miarę gestów multi touch zaprezentowanych podczas debiutu pierwszego iPhone’a w 2007 roku. Powszechność wymienionych przeze mnie rozwiązań sprawia, że od dawna bierzemy je za coś pewnego, stosunkowo łatwo dostępnego, a co najważniejsze – w pełni zrozumiałego dla przeciętnej osoby. Aż trudno uwierzyć, jakie reakcje kilkutysięcznej publiczności zaledwie 9 lat temu wywoływał Steve Jobs, gdy rozsuwając dwa palce powiększał zdjęcie, a wykonując szybkie machnięcie na ekranie – wywoływał szybkie, inercyjne przewijanie listy piosenek.
Dziś wszystko wygląda inaczej: urządzenia z systemem Android i iOS zdominowały rynek, posiadanie telefonu bez dotykowego ekranu stało się bardziej kwestią indywidualnego wyboru niż ograniczonych możliwości finansowych, a iPhone 7 przyniósł mniejsze zmiany niż którakolwiek z dotychczasowych generacji. Czy czuję się tym zawiedziony? Nie, w żadnym wypadku. Od kilkuletniej fazy szybkiego rozwoju i eksperymentowania z produktem zdecydowanie wolę następujące później powolne doprowadzanie go do perfekcji. Uważam, że w przypadku Apple pierwszy etap zakończył się wraz z premierą iPhone 6S. Stanowił on bowiem udoskonaloną wersję “szóstki”, przed stworzeniem której obserwowaliśmy siedem lat eksperymentów: kolejnych zmian między opływowym, a kanciastym kształtem, plastikiem, szkłem i metalem na tyle obudowy, nowymi i zmienianymi kolorami, np. wszelkimi odcienami Space Gray czy Black, a także wielkościami ekranu.
Apple przez lata szybko posuwało się do przodu, nieraz zadziwiało innowacjami, ale popełniało również błędy, z których potrafiło wyciągnąć wnioski lub się wycofać. Najlepszym przykładem jest tutaj projekt tańszego iPhone’a – zwiastun częściowego odejścia od strategii obniżania ceny poprzednich modeli. Przed premierą modelu 5C (bo o nim mowa) pojęcie czegoś, co w założeniu miało być gorsze (a przynajmniej nie być najlepsze), dla firmy z Cupertino nie istniało. Wybór dla użytkownika? „Najlepszy smartfon na rynku” lub… „najlepszy smartfon na rynku” sprzed roku. Stworzenie czegoś z założenia gorszego i tańszego było wejściem na zupełnie nowy, niesprawdzony rynek; z perspektywy czasu można uznać, że eksperyment ten nie był decyzją właściwą.
Pomimo mojej ogromnej sympatii do plastikowego 5C, reklamowany jako tanie urządzenie, smartfon wybitnie odstawał on od istniejącej wówczas linii produktowej Apple, a w dodatku nie był wcale tani. Literka “C”, (nie)oficjalnie rozwijana jako „Color” (ze względu na wiele dostępnych kolorów obudowy), prześmiewczo tłumaczono jako „Cheap” (ang. tani). Plastikowa obudowa, chociaż ciekawa i nietypowa, przywoływała wspomnienia wycofanych kilka lat wcześniej modeli 3G i 3GS. Zrozumiałym więc krokiem było wycofanie się z dalszego rozwoju tego eksperymentalnego projektu i debiut iPhone SE – oznajmiającego powrót do dawnej strategii, według której produkty Apple są tylko „najlepsze”. Widać to nawet w sloganach reklamowych – jak przedstawia go pierwsze zdanie na stronie producenta? Jako najszybszy w historii czterocalowy smartfon, oczywiście. Decyzja ta nie była dla mnie w żaden sposób zaskakująca – stanowiła powrót na sprawdzony, pewny grunt wcześniejszej marketingowej strategii giganta z Cupertino.
Dlatego w działaniach Apple po kilku latach przerwy ponownie zauważam spójność – przynajmniej jeśli chodzi o telefony. W sprzedaży dostępne są wyłącznie urządzenia z aluminiowym tyłem, szybkimi podzespołami i znakomitymi aparatami. Jest to zupełne przeciwieństwo chaotycznego roku 2014, gdy do wyboru mieliśmy szklanego, 3,5 calowego iPhone’a 4S, plastikowego 5C i aluminiowego 5S (dwa ostatnie w rozmiarze 4 cali). Zostawiając na chwilę design i wygląd zewnętrzny, nigdy nie zrozumiem decyzji o tak długim pozostawieniu w ofercie modelu 4S, którego parametry i jakość ekranu w trzy lata od premiery pozostawiały wiele do życzenia i w żaden sposób nie mogły konkurować z urządzeniami innych producentów oferowanymi w podobnej cenie.
iPhone 7 nie bez powodu tak bardzo przypomina poprzednika. Postawienie na sprawdzony, ale odświeżony design idealnie reprezentuje ideę zachowywania spójności w strategii i ofercie. Brak radykalnych zmian nie oznacza bowiem sugerowanego przez krytyków wypalenia się, braku pomysłu na nowy design czy problemów z dostawami komponentów (c’mon, pomyślcie ile niezrealizowanych projektów po tych wszystkich latach trzyma w swojej szufladzie Johnny Ive); oznacza on natomiast przemyślaną ścieżkę doprowadzania produktu do perfekcji oraz maksymalizacji zysków poprzez uniknięcie problemów wieku dziecięcego – z pewnością niektórzy z Was mają w pamięci problemy z zasięgiem powodowane metalową ramką iPhone 4 czy wyginającego się iPhone 6. Z mojej perspektywy mogę tylko dodać, że po dwóch latach używania na co dzień iPhone’a 6 nadal uważam jego wygląd za atrakcyjny; z chęcią zobaczyłbym na keynote większe zmiany, jednak oceniając realnie – nie były one potrzebne. Od idei zagiętego ekranu i innych nowinek regularnie prezentowanych przez konkurencję wolę drogę niezawodności i dopracowywania detali.
Bo iPhone jest obecnie urządzeniem kompletnym – sprawdzonym, pewnym narzędziem, które pozwala komfortowo i szybko wykonywać stawiane przed nim zadania, a którego kolejne generacje stanowią ewolucję, a nie rewolucję. Pisząc o iPhone mam na myśli całą gamę modeli, która za sprawą trzech wielkości ekranu i szeregu kolorów oferują stosunkowo duże możliwości dopasowania urządzenia do własnych potrzeb. Co najważniejsze, niezależnie od wybranego modelu, użytkownik ma obecnie gwarancję szybkości działania, wysokiej jakości zdjęć i braku ograniczeń wynikających ze specyfikacji technicznej sprzętu. Stan ten szczególnie przypadnie do gustu osobom, które telefon traktują w podobny do mnie sposób: wykonywanie na nim nawet najbardziej zaawansowanych zadań jest czymś normalnym, nie powinno wymagać zbyt wielkiego zaangażowania, a na pewno sprawiać jakichkolwiek problemów. Minimalne absorbowanie uwagi przez codzienne czynności wykonywane na telefonie pozwala bowiem skupić się na tym, co dla nas naprawdę ważne: w moim przypadku jest to fotografia; możliwości usprawnionej kamery iPhone 7 zapowiadają się na tym polu niezwykle interesująco.
Dlatego jeśli chodzi o czekającą mnie za jakiś czas wymianę iPhone 6 na iPhone 7, powtórzę tytuł artykułu:
Nie chcę tego telefonu, chcę ten aparat.
Komentarze: 2
6-tkę zamienisz na plusa czy 4,7 model?
Prawdopodobnie na Plusa.