Zadomowianie w Irlandii
Ostatnie dni bez naszych rzeczy, które powinny dotrzeć w piątek lub w poniedziałek. Zostały nadane w weekend i na palecie trafią do nas już za moment.
Gdy pakowałam nasz podręczny bagaż, najwięcej uwagi poświęciłam ubraniom, a następnie niezbędnym akcesoriom, takim jak przedłużacz, adaptery do irlandzkich gniazdek (mamy dwa i jest to wystarczająca liczba), ładowarki do telefonów, dwa czytniki (Kindle 3 keyboard i InkBook z Legimi), pluszaki, kosmetyczkę ze szczotką do włosów i szczoteczkami. Żel pod prysznic czy szampon planowaliśmy kupić na miejscu. Trochę żałuję, że wyrzuciłam swoje kilogramowe pudełko z rozjaśniaczem do włosów, ale przecież sobie je odkupię, prędzej czy później.
Z ubraniami dałam ciała, nie spakowałam żadnej bluzy, chociaż byłam przekonana, że jedną upchnęłam do torby. Dzieci mają ze sobą większość, my po dwie pary spodni, pięć koszulek i podstawową bieliznę. Jesienne kurtki były chyba najważniejszym elementem na liście rzeczy „na teraz”. Pozostałe części garderoby trafiły do jednego z siedmiu kartonów, które ostatniego dnia zabrał teściu.
7 kartonów
Do samolotu zabraliśmy ze sobą:
- dużą torbę, którą noszę na co dzień, jest czarno-biała, zniszczona, ale cholernie pojemna i poręczna, spakowałam do niej większość naszych ubrań, czyli spodnie i koszulki oraz dwa kontrolery z nowego Xboksa,
- torbę na laptopa, w której był Krzyśka 15-calowy ASUS, dwa zasilacze, ładowarki i trochę papierów plus czytnik,
- torbę typowo podróżną, fioletową, w którą pakowaliśmy dzieci, gdy wybierały się na dłużej do dziadków – upchnęłam tam oprócz ubrań jeszcze listwę na pięć gniazdek.
- duży plecak kupiliśmy specjalnie na wyjazd i najważniejszą jego funkcją musiało być zmieszczenie mojego 17-calowego laptopa, który dzielił miejsce z bielizną.
Do tego kosmetyczka, torba z wózka wypełniona pieluchami i mały plecaczek, w którym Amon schował ich ukochane kubeczki, model wojskowego hummera i figurkę Meowtha.
Pozostałe nasze rzeczy trafiły do siedmiu kartonów, o łącznej wadze 91 kilogramów.
W kartonach opatrzonych numerkami od 1 do 6 (dwa mają numer 1), oznaczającymi priorytet (bo początkowo mieliśmy je wysyłać pojedynczo) znajdują się dwie konsole – Xbox One i Xbox 360. Przy tej drugiej trochę zastanawialiśmy się, czy warto ją zabierać, ale nadal są gry, w które lubimy na niej grać. Rozważaliśmy odsprzedanie swojej na miejscu i kupienie używanej już w Irlandii, ale zacinający się napęd sprawił, że postanowiliśmy ją jednak zabrać – musielibyśmy sprzedać ją jako uszkodzoną, nie kalkulowało się to wcale.
Kolejny karton to moje notatniki. Nie ma ich aż tak dużo, ale ze dwadzieścia sztuk postanowiłam wziąć ze sobą. Część jeszcze czystych, część zapisanych, takich jak stare kalendarze czy pamiętniki. Pozostałe to książki, filmy, ubrania, zabawki i trochę papierów, głównie związanych z prowadzoną w Polsce działalnością.
Książki i filmy
Tu miałam rozterkę. Pozbyliśmy się 80% książek, chociaż te najważniejsze zostawiliśmy. Do nowych domów trafiło sześć tomów Uniwersum Metro 2033, Wojny Duszków, siedem książek Zafona, cztery pierwsze części historii o Harrym Hole’u i sporo pojedynczych tytułów. W kartonach siedzi komplet oryginalnej Diuny, ponad dwadzieścia książek Briana Lumley’a, czyli mojego ukochanego autora, wszystkie 11 wydanych w Polsce książek Johna Bellairsa i trzy historie o cyrku odmieńców Darrena Shana, do tego nowe wydania trylogii Metro w kartonowym pudełku.
Filmy zabraliśmy wszystkie. Nawet nie byłam świadoma, że zebraliśmy tego aż tyle. Wszystko to DVD, ale kiedyś wreszcie przesiądziemy się na BD. Jeśli zastanawiacie się, jak często wyjmujemy płyty z pudełek, to powiem, że może 10% było otwartych chociaż raz. Do tego jest z 10 płyt z muzyką, spora część wyleciała, z moimi hip-hopowymi składankami na przedzie i kilka gier z Xboksów. Tak, głównie Battlefield i Fallout.
Tu i teraz
Aktualnie te rzeczy jeszcze są w drodze, musimy więc korzystać z tego, co mamy.
Pod telewizorem stoi DVD. Kupiłam nawet Ex Machinę za 4 euro (rozbój w biały dzień, prawda?), ale jeszcze jej nie obejrzeliśmy. W naziemnej telewizji nie zawsze jest co oglądać, ale na szczęście teleturnieje nie odmóżdżają tak bardzo, jak paradokumenty – już wspominałam, prawda?
Tak jak w Polsce reklamy to głównie tabletki wszelkiej maści i operatorzy komórkowi lub telewizyjni, tak tu oprócz reklam internetu, jest kilka ofert kredytowych, porównywarek cen hoteli i lotów, ubezpieczeń i słodyczy. Trochę większa różnorodność. Jeśli chodzi o mojego reklamowego faworyta, to jest to aktualnie to:
Sąsiedzi
Wspomniałam już, że ludzie tu są pomocni i mili.
Po drugiej stronie ulicy mieszkają właściciele naszego domku. Małżeństwo niewiele starsze od nas, z dwójką dzieci, gdzie starszy synek ma 8 lat, a młodszy cztery, czyli tyle ile nasz Amon. W sobotę ich starszy, Sean, miał urodziny. Dostałam SMS-a, że jeśli mamy ochotę przyjść, to jesteśmy bardzo mile widziani, będzie dużo dzieci. Trochę było nam głupio, bo nie mieliśmy prezentu, ale mieliśmy się tym nie przejmować. Wzięłam więc Amona i poszłam do sąsiadów, wytrzeszczając oczy ze zdziwienia, gdy tylko wyszłam za linię drzew. Dmuchany zamek! I kilkanaście aut na podjeździe.
Bariera językowa dla dzieci w tym wieku chyba nie istnieje, bo już po kilku chwilach mój synek był maskotką starszych dziewczynek, szalejących na zamkowej zjeżdżalni. Przywitałam się z dorosłymi, poznałam rodzinę naszych sąsiadów i trochę ich znajomych. Drzwi na taras znajdowały się w kuchni, a na jadalnianym stole stały miski pełne słodyczy, talerze z muffinkami i małe torebki chipsów, liczone w dziesiątkach. W papilotkach ułożone były szyszki z preparowanego ryżu i czekolady. Tort mocno czekoladowy, przyozdobiony plastycznym lukrem w kolorach FC Barcelony, której Sean jest fanem.
Przez większość czasu dzieci bawiły się na dworze, część na dmuchanym zamku, część na specjalnie stworzonym boisku do Gaelic Football, czyli irlandzkiej odmiany piłki nożnej, która jest jednym z bardziej zagmatwanych sportów, jakie widziałam w swoim życiu. Nikt się nie przejmował pogodą czy zakładaniem butów, kilku bardziej zaangażowanych graczy było całych czarnych od mokrej ziemi. Świetny widok.
Pogoda
Spodziewałam się wiecznie zachmurzonego nieba i deszczu co najmniej co drugi dzień. Przez ponad dwa tygodnie, dopiero trzy razy było faktycznie tak źle. Szare chmury wisiały nad nami przez całą dobę, wypuszczając z siebie wodę w mniejszych lub większych ilościach przez cały dzień. Większość dni to sporadyczne chmury i kilkadziesiąt minut lekkiego deszczu, a obracając się o 180 stopni, zazwyczaj można zobaczyć zarówno niebieskie niebo, jak i ciężkie deszczowe chmury, z których u nas nie pada.
Temperatury dla nas są dobre, nie przekraczają 20 stopni. Dzienne wahania też są niewielkie, przy 17 stopniach w ciągu dnia, o północy na termometrze przeczytamy 14, a najchłodniej, około 11, jest w okolicy świtu. Trochę to bardziej komfortowe niż przymrozki, które już teraz zaczęły się w Polsce.
3 za 2
Do „miasta” mamy dwanaście kilometrów i nie jesteśmy w tym odosobnieni. Bardzo dużo ludzi mieszka w okolicznych wioskach, a nie w centrum, wyjście na zakupy wiąże się więc ze sporą ilością toreb i produktów na kilka najbliższych dni. Mleko dostać można w trzylitrowych butelkach, mąkę czy ryż w dwukilogramowych opakowaniach. Groszek czy kukurydzę ludzie najczęściej kupują w trzypakach, to samo dotyczy pieczonej fasolki, którą dostać można w 150 gramowych puszeczkach i w kilogramowych plastikowych kubełkach. Książki, mięso, filmy na DVD, gotowe dania, bajgle czy napoje, wszystko lepiej kupować w większych ilościach. 3 za 2 to typowa promocja, są też zniżki przy zakupie określonej liczbie sztuk. Na mięsie możemy zaoszczędzić 20% ceny, jeśli dobierzemy coś z podobnej grupy cenowej. Przy okazji, gdy wróci się do domu z kilkoma kilogramami mięsa, to spokojnie można wrócić do sklepu dopiero w następnym tygodniu. Mnie to pasuje.
Zupki chińskie
Tutaj to dla mnie nieporozumienie, szczerze. Największym plusem takiego jedzenia jest dla mnie to, że potrzebuję tylko czajnik, miskę i łyżeczkę. Dwie minuty i gotowe, mogę jeść. Przetestowałam już trzy marki (taki fetysz) i przygotowanie każdej wymaga garnka (!), który trzeba wstawić na gaz i tak gotować przygotowaną zupę z makaronem w środku. Jedna firma pozwalała na zrobienie zupy w mikrofali (bo tu jest kult mikrofali i jeśli czegoś się nie da przygotować w ten sposób, to jest opatrzone dużą informacją na ten temat), ale ogólnie daleko temu było w smaku nawet do najbardziej podłej zupki z Biedronki czy Lidla. Może jeszcze znajdziemy tu coś, co uratuje honor tego typu jedzenia, ale aktualnie nie dziwię się, że w Tesco można kupić Ser w Ziołach z Knorra.
Kult mikrofali
W Polsce się to chyba aż tak nie rozwinęło. U mnie w domu mikrofala najczęściej służyła do podgrzania na szybko szklanki pełnej mleka, żeby nie pić takiego zimnego prosto z lodówki, a drugie jej zastosowanie to popcorn. Tutaj w mikrofali przygotowuje się praktycznie wszystko, od mleka faktycznie, po pieczoną fasolkę, warzywa do obiadu, jajecznicę, owsiankę czy nawet ryż. Dla mnie to totalna abstrakcja, dla nich oszczędność czasu, może i naczyń? Skoro już nie trzeba garnka. Gotowe dania to też tu standard, ale trochę się nie dziwię, skoro przygotowany do pogrzania kurczak jest tańszy niż pierś z kurczaka (tak, panierka stanowi 20% wagi, ale nadal po przekalkulowaniu wychodzi taniej), a w sumie nie trzeba się już bawić w panierowanie i smażenie – wystarczy wstawić do piekarnika na kilkanaście minut.
Frytki z sosem
Mimo tego, że frytki tu są tanie, to te w barach są ręcznie robione. Grube i chude, krótkie i długie, nieidealne. Z sosem. Gdy po raz drugi byłam w Irlandii, prawie dziesięć lat temu, zakochałam się we frytkach w sosie Gravy z baru, w którym pracowałam. Sos Gravy, brązowy, z kożuchem, gotujący się w wielkim aluminiowym garnku, bez wyraźnego zapachu, który w pierwszej chwili pomyliłam z budyniem, zastanawiając się, jak dziwnym narodem są Irlandczycy, skoro jedzą frytki polane czekoladowym budyniem. Spróbowałam i przepadłam. Przez lata szukałam takiego sosu w Polsce, ale tłumaczenie na sos pieczeniowy jest dalekie od prawdy.
Wracając jednak do frytek, po przyjeździe zaczęłam ich szukać. Kupiłam sos gravy w proszku, ale to nie to. Poszłam do jednego baru, ale mieli tylko frytki z curry, na które się skusiłam. Wersję z gravy znalazłam dopiero wczoraj, było dość podobne do tego, co pamiętam, ale zawierało za dużo pieprzu. Będę próbować dalej!
Ogólnie frytki z sosem to intrygujące przeżycie, są pyszne, ale ich forma odstrasza – podane są na talerzu lub w aluminiowej foremce, gdzie na frytki wylana jest chochla takiego sosu. Tak, widelec jest obowiązkowy, ze dwie serwetki również.
Zapachy
Wojtek co chwilę mnie upomina, że za mało piszę o doznaniach tego typu. Wiatr pachnie jak wiatr, deszcz jak deszcz. Wybierając się na spacer na klify, trzeba mieć na względzie, że może nas dopaść intensywny zapach morskich glonów, ale okoliczne pola pełne krów skutecznie uczą nie zaciągać się do końca. Żyjemy akurat w takim obszarze, gdzie pola zajmują znaczną część terenów zielonych. Wychodząc na spacer, trzeba bardzo uważać, żeby nie zabłądzić w takich uliczkach, bo wydeptane szlaki nie koniecznie muszą się łączyć, a wrócić nie ma którędy. Już raz się tak zdarzyło, że próbując skrócić sobie powrót do domu, odkryliśmy zabytkowy cmentarz na końcu ślepej odnogi długiej na ponad kilometr. O drodze na skróty nie ma mowy – pola poodgradzane są krzewami jeżyn. Gdy dotarliśmy do końca znanej nam drogi, było już sporo po zmroku, a jedynym źródłem światła były cztery latarnie stojące przy skrzyżowaniu niedaleko naszego nowego domu.
Drogi
Zmora. Myślałam, że w Polsce jest średni asfalt. Teraz rozumiem już, że lepszy średni niż żaden. Większość dróg, poza tymi głównymi, to pas asfaltu na tyle szeroki, żeby przejechały maszyny rolnicze, więc gdy mijają się dwa auta, to jedno musi zjechać na pobocze, czyli przytulić się do przydrożnych krzaków na tyle, że przez otwarte okno można zrywać listki. Jeśli asfalt jest w jednym kawałku, to wyjątek. Większość przypadków to dwa pasy przedzielone trawą jak typowe polne drogi, tylko z namiastką twardego podłoża.
Ogólnie na szczęście jest pięknie. Serio. Nie jest idealnie, może, bo transport publiczny (czy raczej jego brak) będzie mi doskwierał, dopóki nie wyrobię sobie prawa jazdy. Widoki, pogoda, ludzie i jedzenie – dla mnie bomba.
Jeśli jeszcze się Wam nie znudziło, to pewnie na przyszły tydzień też znajdzie się taki zlepek wszystkiego po kolei, chociaż raczej byłby to już ostatni wpis z tej serii, przynajmniej na razie – nie chcę, żeby Wam się to przejadło.
Komentarze: 4
Przeczytałem dwa razy i już chcę więcej!
Frytki: bleh mi się wydały. Kurczak w panierce: ugh. Panierowałbym samemu. Oraz zaprosił sąsiadów na polski obiad z produktów podstawowych, żeby poznali co to dobra kuchnia. 😉
Nie mamy telewizji tradycyjnej – naziemnej ani satelitarnej, ani kablówki – od przeszło trzech lat. Tylko i wyłącznie BD, iTunes i Apple TV (z Netflix). Teraz jak patrzę ile czasu marnowałem na oglądanie tego co ktoś chce, a nie to na co mamy ochotę, to mnie szlag trafia. Ile czasu zmarnowanego przez same reklamy? Bez sensu.
Moje dzieci mają problem z przyzwyczajeniem się do reklam. Jeszcze chwila, aż do TV będzie podpięta konsola, czyli YouTube i Netflix, to wrócą na normalne tory. Ale przez pierwsze dni to dosłownie płakali, jak była reklama i nie mogli jej pominąć.
Panierowanie samemu to tu trochę wyczyn, bo bułka tarta nie jest produktem, który znajdziesz w każdym sklepie. Robić samemu? No spoko. Tylko bez bułek to i ciężko tartą zrobić. Póki co radzę sobie z panierką z płatków kukurydzianych.
Jak się ogarnę, to pewnie kiedyś zaproszę sąsiadów na gołąbki :D tylko najpierw długie zbieranie składników, bo ziele angielskie czy liść laurowy tu nie są popularne, a kapusty widziałam same małe… Jeśli chce się jeść tu typowe polskie obiady to naprawdę jest problem.
Frytki z sosem są dobre, ale wyglądają ohydnie. Zapach sosu curry jest cudowny! Gravy nie pachnie, ale wygląda jeszcze dziwniej.
Jeżeli chodzi o polskie obiady to w Midleton gdzie mieszkam są 2 polskie sklepy. Do tego Lidi i Aldi. Nie ma problemu z produktami. Gorzej jest gdzieś na wsi i brak samochodu to tutaj jak odcięcie od cywilizacji.
Lidla nie ma w całym co Clare, w Aldim szczerze polskich produktów nie widziałam – w Tesco jest jeden regał, ale bez przesady, nie będę kupować polskich kostek rosołowych. Na ogórki konserwowe się pewnie skuszę, ale generalnie wolę się dostosować do tego, co jest dostępne. Nie jestem szczególną fanką polskiej kuchni – jak sobie wyrzeźbię pierogi czy gołąbki raz na kwartał, to mi nic więcej do szczęścia nie trzeba.