Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Hej, jak było w Chile?

Hej, jak było w Chile?

Michał Zieliński
mikeyziel
1
Dodane: 8 lat temu

To pytanie słyszę za każdym razem, gdy spotykam się ze znajomymi. Kraje europejskie, Stany, czy nawet niektóre miejsca w Azji – to znamy wszyscy. Jak nie osobiście, to znamy kogoś, kto był. Ameryka Południowa, przynajmniej z mojej perspektywy, jest bardziej egzotyczna. Nie dziwi mnie więc wysokie zainteresowanie.

Szukasz relacji z mojej podróży, polecenia interesujących miejsc czy przewodników? To jesteś pod złym adresem. W aktualnym numerze iMagazine opisuję, co widziałem w Peru, kolejny poświęcę Chile. Tutaj chciałem opowiedzieć o tym, jak to jest funkcjonować właśnie w Chile. Miałem ten komfort, że po „odhaczeniu” wszystkich turystycznych atrakcji mogłem spędzić kilka dni, po prostu żyjąc tam. Chodząc do ichniejszych sklepów, korzystając z ich parków, jedząc to, co oni jedzą.

Od zawsze uważałem, że to niezbędne do w pełni poznania odwiedzanego miejsca. Trzymając się wyznaczonych turystycznych ścieżek, dajemy się zwieść iluzji i na jej podstawie niektórzy potrafią podjąć decyzję o przeprowadzce. Dopiero schodząc z nich, możemy poznać prawdziwą stronę kraju. Więc, jak było w Chile?

Inaczej.

Jedno słowo oddaje wszystko, czego tam doświadczyłem. Od używanego języka, przez mentalność, po godziny otwarcia knajp. Wszystko było inne. Ale po kolei.

img_0060

Znajomość angielskiego w Chile jest równie przydatna, co umiejętność rozróżniania kolorów podczas oglądania filmu z Charliem Chaplinem. Liczbę osób posługujących się tym językiem można policzyć na palcach jednej ręki. Na pierwszy rzut oka taka wiadomość to dramat. Ale nie w Chile. Z powodzeniem udało mi się zamówić jedzenie w małej knajpie, zrozumieć skomplikowaną ofertę lokalnego operatora komórkowego i jeszcze bardziej zawiłe zasady doładowywania konta, a także poznałem rozkład jazdy autobusu i kupiłem kartę uprawniającą do przejazdu komunikacją miejską. To wszystko bez znajomości języka, za to z uśmiechem na twarzy. Zarówno u mnie, jak i u osób, które mnie obsługiwały.

Obstawiałbym, że wynika to trochę z ich mentalności. Chilijczycy się nie spieszą. Nigdy. Mają czas na prawie wszystko. No, może poza czekaniem na przełączenie się świateł na skrzyżowaniu. Ale i od tego są wyjątki. Pewnej soboty mieszkańcy Antofagasty (turystyczna miejscowość nad Oceanem Spokojnym) zamknęli główną ulicę w mieście i zorganizowali tam… gry i zabawy. Były parady, były różnego rodzaju stoiska, każdy mógł odpocząć i zrelaksować się po trudnym tygodniu pracy. Oczywiście spowodowało to ogromne korki w mieście. Czy komuś to przeszkadzało? A skąd!

img_0087

Będąc w Chile, miałem wrażenie, że dla wszystkich liczą się zupełnie inne rzeczy niż dla nas, Europejczyków. Tam mało kto traktuje pracę jako formę spełniania się. Raczej to coś, co trzeba robić, żeby później móc się bawić. A wszyscy tam lubią się bawić. Raz na stacji benzynowej chłopak przestał mnie obsługiwać, bo w radiu leciała jego ulubiona piosenka. Zaczął śpiewać, zaczął tańczyć.

Takie podejście do życia może zacząć irytować, gdy faktycznie chcesz coś pilnie załatwić. Jednak podejrzewam, że kilka miesięcy tam i słowo „pilnie” wykreśliłbym ze słownika. Chyba że trzeba by pilnie pojawić się na boisku, bo gramy mecz. Wtedy trzeba się spieszyć.

Michał Zieliński

Star Wars, samochody i Taylor Swift.

mikeyziel
Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 1