Rogue One
Mniej więcej rok temu, 20 października 2015 roku, obejrzałem zwiastun The Force Awakens, który mnie powalił na podłogę.
Niedługo potem obejrzałem sam film, który szalenie przypadł mi do gustu. Stanowił więcej niż godną kontynuację, jednocześnie oddawał hołd oryginalnej trylogii praktycznie każdą sceną czy swoją strukturą. Byłem w kinie chyba trzy- lub czterokrotnie i żałowałem, że nie poszedłem jeszcze raz – wrażenia podczas oglądania na dużym ekranie IMAX-a są skrajnie różne od tych ze zwykłego kina, a co dopiero oglądania takiej produkcji w domu.
Z niecierpliwością wyczekiwałem kolejnej, ósmej części i zupełnie nie interesowałem się nadchodzącym dużymi krokami Rogue One, którego tak niefortunnie przetłumaczono na język polski. To był błąd.
Rogue One to historia przedstawiająca poboczne wydarzenia, które nie zostały ujęte w pozostałych filmach Gwiezdnych wojen, w których głównymi bohaterami są rycerze Jedi. Ten konkretny film przedstawia to, co już wiemy z IV części, a mianowicie, jak doszło do przejęcia planów Gwiazdy Śmierci przez Rebelię. Film zresztą kończy się tam, gdzie Epizod IV się zaczyna.
Naprawdę myślałem, że Disney będzie odcinał kupony i dlatego robi ten film, a tymczasem w kinie siedziałem jak zaczarowany. Nerwy miałem bardziej napięte niż stosunki pomiędzy USA a Rosją podczas Zimnej Wojny i były momenty… Wielkie momenty. Wzruszające. Powodujące dreszcze, gęsią skórkę. Nie byłem na to wszystko przygotowany. Nawet na muzykę, którą przecież znam tak dobrze. Rok temu napisałem:
Zwiastun trwał dwie i pół minuty, ale dla mnie czas najpierw się zatrzymał, a potem cofnął o trzydzieści lat. Nagle znowu byłem tym pięciolatkiem, gapiącym się w ekran z rozdziawionymi ustami, czekającymi z zapartym tchem na następny kadr. Po jego końcu, z pewnym zdziwieniem wróciłem do rzeczywistości. Miałem gęsią skórkę, lekko zwilżone oczy i milion myśli, za którymi nie nadążałem, i których w żaden sposób nie byłem w stanie przetworzyć.
Wczoraj wieczorem przeżyłem dokładnie to samo. Przez krótkie dwie godziny wróciłem do dzieciństwa. Przez myśl mi skakały, jak pojedyncze klatki z zerwanej taśmy, zapamiętane obrazy sprzed trzydziestu lat.
Jak to zwykle bywa w Gwiezdny wojnach, muzyka jest absolutnie genialna, a w odpowiednich momentach w filmie słychać dwa powyższe motywy (nie dokładnie w tej wersji, ale będziecie natychmiast wiedzieli, o co chodzi, jak je usłyszycie). Gdy do moich uszu dotarło to, co słyszę, przez całe ciało, od czubków palców po czubek głowy, przeszedł mnie powolny, wibrujący dreszcz. Emocje, które ta seria wyzwala, niewątpliwie biorą się z mojego dzieciństwa. Chyba po prostu oglądałem Star Wars w odpowiednim wieku i przeniosło się to na postrzeganie tego świata w moim życiu. To prawdopodobnie jedyne audiowizualne doświadczenie w moim życiu, przez które ledwo nad sobą panuję. Na dodatek niezwykle miłe.
Niestety, zachowałem się jak idiota. Kupiłem bilety tylko na premierę. Na Rogue One pójdę jeszcze przynajmniej dwukrotnie. Oczywiście do IMAX-a. O ile uda mi się znaleźć miejsce…
Uaktualnienie
Naprawiłem swój błąd i kupiłem bilety na dwa kolejne seanse. Może po Nowym Roku zdecyduję się na kolejny. Śmiejcie się, ale już prawdopodobnie nigdy nie będzie okazji obejrzeć go na tak dużym ekranie.