Salt Lake City
Do Ameryki to się jechało na saksy, do tak zwanej cioci, zwiedzać Nowy Jork i San Francisco, plażować w Miami, pielgrzymować do grobu Elvisa czy nawet spać na lotniskach, jak na przykład Tomek Szykulski. A nie jak ja, wybrać się do światowej stolicy mormonów, do Salt Lake City, w samym środku zimy, bez przeczytania choćby w Wikipedii, co się za tą nazwą kryje.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 2/2017
Zanim przejdę do początku, zacznę od końca. Wyjazd był firmowy, nie ma co ukrywać – HQ korpo, w którym pracuję, mieści się właśnie w Salt Lake City. Zjazd kończył się w piątek, parę osób zostało na weekend, by pojeździć na nartach na słynnych olimpijskich trasach. Z tego, co wiem, utknęli na ponad sześć godzin na autostradzie, bo z powodu burzy śnieżnej zamknięto trasy i autostradę przy okazji. Inni, którzy wracali do Europy w piątek wieczorem, dotarli do domów w niedzielę w nocy, błąkając się po prawie wszystkich stanach, szukając wolnych miejsc na loty do Londynu. Ot, taka sobie lotnicza zakopianka w weekend w szczycie sezonu.
Zabawmy się: mówię „Salt Lake City”, a Wam przychodzą do głowy jakie skojarzenia? No dobra, nie pytam. Mnie jedno: mormoni (mój błąd, o czym później). Pamiętam, jak pojawili się ze dwadzieścia lat temu na polskich ulicach, grzecznie zapraszając w amerykańskiej polszczyźnie do rozmowy o swojej wierze. Miałam okazję zwiedzić światowe centrum mormonów, które mieści się właśnie w Salt Lake City.
Centrum miasta daje świadectwo tego, jaki był jego początek. Po męczeńskiej śmierci założyciela religii mormonów, Josepha Smitha – jak usłyszałam od jednego z przewodników – osadnicy przybyli na tę ziemię, gdzie ukazał im się prorok i zachęcił do osiedlenia się w dolinie, nieopodal słonego jeziora. Przybyli z Illinois po tym, jak w 1844 roku zamordowano Josepha Smitha, oskarżając go o krzywoprzysięstwo i poligamię. To drugie, zgodnie z prawem USA, było przestępstwem, ale zgodnie z religią mormonów – nie i z tego głównie słyną wyznawcy tej religii. Resztę, kto jest zaciekawiony, polecam doczytać, bo nie o tym tu będę pisać.
Ważne, że miasto ma korzenie mormońskie i naprawdę się to mocno odczuwa. Widać to przede wszystkim na Temple Square, czyli wielkim placu, na którym znajduje się kompleks najważniejszych budowli mormońskich. Wśród nich Świątynia, od której zaczyna się numeracja wszystkich adresów w mieście, czyli jak łatwo się domyślić jeden z pierwszych budynków murowanych. Wstępu do niej nie mają niewierni, jak się dowiedziałam od siostry Cox – sympatycznej misjonarki, której zadaniem jest oprowadzanie gości po kompleksie. Nikt, kto wejdzie na teren w godzinach jego dostępności, nie zostanie sam dłużej niż pięć minut – od razu pojawia się jeden z licznych misjonarzy i z uśmiechem na ustach opowie o miejscu, o budynku, a na końcu zachęci do zapoznania się z Księgą Mormona, którą wyśle we właściwym języku pocztą po podaniu adresu (nie podałam).
Siostrę Cox spotkałam w Tabernakulum, z pewnością zaliczę je do najdziwniejszych i najbardziej fascynujących miejsc odwiedzonych przeze mnie w ogóle. To miejsce zgromadzeń mormonów. Oryginalnie mieściło nawet trzynaście tysięcy wiernych. Wow! – powiedziałam do siostry Cox – a ona odpowiedziała tak samo – wow! Uściśliła, że dzisiaj w ławkach zasiądzie zaledwie cztery tysiące zgromadzonych, ze względu na to, że ludzie przez ostatnie sto pięćdziesiąt lat urośli. Wszerz – dopowiedziałam siostrze Cox w duchu. Tabernakulum jest o tyle wyjątkowe, że dach jego stanowi kopuła niewspierana przez żadne kolumny. Chodzi o to, by każdy wierny z każdego miejsca mógł równie dobrze widzieć głoszącego kazanie proroka (tak, o tym też trzeba doczytać, jak to jest z prorokami mormońskimi, zapewniam – warto). To samo odnosi się do akustyki. Miałam okazję uczestniczyć w pokazie akustycznym: na estradzie prezenter darł kartkę, a ja, stojąc na drugim końcu obiektu, byłam przekonana, że robi to przy moim uchu. Wow! – chciałam zakrzyknąć, ale bałam się przestraszyć prezentującego walory akustyczne i tylko szepnęłam do siostry Cox „It’s amazing!”, na co pan na estradzie uśmiechnął się w moim kierunku. Na Josepha Smitha! Musiał mój szept usłyszeć.
Tabernakulum jest siedzibą Chóru i Orkiestry. I tu porada: jeśli pojedziecie do Salt Lake City, to wybierzcie się tam w niedzielę, o 9.30, na cotygodniową audycję na żywo. Od 1929 roku z Tabernakulum Chór i Orkiestra mormońska transmitują półgodzinne „Muzykę i słowo mówione”, dawniej przez radio, dzisiaj przez telewizję i jest to wydarzenie tak wyjątkowe, że chciałam mówić „wow, wow, wow” bez końca. Sala – naprawdę – była wypełniona. Na estradzie ze 150 wykonawców. Ile osób przed telewizorami? Nie mam pojęcia, ale utwierdziło mnie to w przekonaniu o sile wiary mormonów i ich niesamowitych umiejętnościach PR i marketingowych.
To samo wrażenie towarzyszyło mi w Centrum Konferencyjnym, także mormońskim, które zmieści – bagatela – 31 tysięcy widzów. WOW. Podobnie jak Tabernakulum nie ma w nim słupów wspierających dach, a wewnętrzne balkony (w zasadzie półkoliste tarasy) skonstruowano w ciekawy sposób, który uprzejmi misjonarze oczywiście pokażą. Zbudowane na początku XX wieku centrum było placem budowy dla tysiąca robotników dziennie. Taką skalę to nie wiem, jakie budowle mają, ale policzcie dniówki – w trzy lata zakończono prace. Imponujące. Centrum mieści drugie co do wielkości organy amerykańskie. Największe gdzie są? Tak, zgadliście, po drugiej stronie ulicy, w Tabernakulum.
Chyba wystarczy o mormonach. Choć nie. Bo trudno od nich uciec w mieście. Częściej niż gdzie indziej w USA – o czym zapewniali lokalsi – sprawdza się tu dokumenty tożsamości przy wejściu do knajpy. Po zmierzchu trudno spotkać przechodnia, koledzy z firmy znikają z imprezy natychmiast i nie da się ich wyciągnąć „na jednego” (bo mormoni nie piją alkoholu). I ogólnie jest podobno nudno. No cóż, obracałam się w towarzystwie Europejczyków, uwierzcie mi, nudno nie było. A propos dokumentów tożsamości, to do tego stopnia jest to restrykcyjnie pojmowane, że kolega grubo po pięćdziesiątce nie wszedł do knajpy wieczorem, bo zapomniał paszportu. Wszystkich nas skrupulatnie spisano z dokumentów – wiecie, jak długo to trwało dla trzydziestoosobowej grupy?
Nie wystarczy o mormonach, bo mam wrażenie, że mają też dość ciekawe poczucie humoru. Doświadczyłam go już na lotnisku, przy przekraczaniu granicy. Po co do USA, po co do SLC – to były proste pytania. Kim jestem – też proste, jestem project managerem. „To znaczy, że co robisz jako project manager?” – zdębiałam i odpowiedziałam „I’m managing projects”. Funkcjonariusz o głębokobiblijnym imieniu uśmiechnął się do mnie, a ja w wyobraźni już wracałam do samolotu, do Polski, a on pyta: „A czy jesteś przy tym miła dla ludzi”. Zbierając szczękę z podłogi, odparłam: „Oczywiście”. „Powiedz, jak to robisz, że jesteś miła dla ludzi przy prowadzeniu projektów”. Wzbiłam się na wyżyny powagi i odpowiedziałam: „Jak mnie mama nauczyła, mówię wiele razy do każdego proszę, dziękuję i przepraszam”. Ten poziom zadziwienia towarzyszył mi przez cały tydzień w Salt Lake City.
Napisałam wcześniej, że moim błędem był brak skojarzenia SLC z czym innym niż „siedziba mormonów”. Bo otóż dzień przed moim wyjazdem w przylegającym Park City rozpoczynał się Sundance Film Festival. Gdybyście wiedzieli, jak plułam sobie w cokolwiek można pluć, gdy się o tym dowiedziałam. Za późno. Hoteli już nie było, przebukowanie lotu to jakieś 500 euro w plecy, a bilety na pokazy dawno rozebrane. Tyle było mojego Sundance, ile napatrzyłam się na festiwalowe flagi powiewające tu i ówdzie na opustoszałych ulicach.
Żal mi również Gór Skalistych, które za mgłą i smogiem (efekt inwersji) się ukryły, a przecież to w Górach Skalistych Winnetou hasał z Old Shatterhandem, a ja miałam razem z nimi hasać na mustangach, niosąc sprawiedliwość temu światu. Utah, stan, którego SLC jest stolicą, jest najbogatsze w USA w parki narodowe – tak, właśnie tu jest słynne Yosemite. Ominęło mnie. Nie wybrałam się też na olimpijskie trasy i do obiektów. Nawet nie pamiętałam, że w 2002 roku w SLC odbyła się olimpiada zimowa. Koleżanki i koledzy o tym dobrze wiedzieli i szukali w mieście śladów – znaleźliśmy pamiątkowy znicz olimpijski przy centrum handlowym.
Kierowca ubera, który wiózł nas z lotniska do hotelu, zapytany o atrakcje miejskie, polecił zwiedzić właśnie to centrum handlowe, znakomity mall, City Creek. Owszem, zwiedziłam. Wyznam, że byle centrum handlowe w Krakowie jest lepsze od tego. No i w sumie tyle mogę powiedzieć o tej mormońskiej Częstochowie, amerykańskim Zakopanem, światowym Cannes, Berlinie i Wenecji w jednym.
O samej Ameryce napiszę tylko tyle, że nie chcę się wypowiadać. Nie wierzę, że to jest „prawdziwa” Ameryka. Prawdziwie amerykańskie były w Salt Lake City tylko śniadania w Denny’s (podejrzewam, że noszę po nich około pięciokilogramową pamiątkę), potężne ciężarówki i podmiejski bar, do którego zawitałam na karaoke którejś nocy ze znajomymi nie-mormonami lokalnymi (nie pytajcie). Barman, sprawdzając mój paszport, rzucił krótko: „Polska? To ten kraj naprawdę istnieje?”. Istnieje, istnieje, jest równie realny, jak kompletnie surrealistyczny wypad do Salt Lake City.
Skoro zaczęłam od końca, to skończę na początku. To był mój pierwszy wyjazd do USA i nie wiem, co mam o nim myśleć. Intensywny – to słowo przychodzi mi do głowy, gdy rozmyślam o tym, co zobaczyłam w SLC, o tym, czego doświadczyłam i co w moim mniemaniu w jakiś sposób wiąże się z tym wypadem. Intensywny do tego stopnia, że przez kilka dni nie mogłam zebrać myśli, słów i klawiatury, by o tym napisać. Czy warto jechać do Salt Lake City? Na pewno, choć może niekoniecznie zimą. Czy warto jechać do USA? Tak, choć może nie warto zaczynać właśnie od Salt Lake City.
Komentarze: 3
Hej, wydaje mi sie ze park Yosemite znajduje sie we wschodniej Kaliforni?
Yosemite na bank Kalifornia, góry Sierra Nevada. A słynny park w Utah to Zion Park z Virgin River. Byłam tam, letnią porą. Piękne miejsce polecam. SLC odwiedziłam w czerwcu 2015. Żaden Mormon mnie nie zaczepiał i nie sprawdzano mi dokumentów przy wejściu do restauracji. Widocznie miałam szczęście :) albo pecha :). Warto również zobaczyć w USA Las Vegas, San Francisco, Grand Canyon, Niagara, Hollywood. Sedona w Arizonie z pięknie wbudowaną w skały kaplicą. Jest dużo pięknych miejsc do zobaczenia
tak, oczywiście Yosemite i Sierra Nevada – komentatorzy mają rację. Oto efekt pisania w samolocie, bez możliwości sprawdzenia w necie danych przekazanych przez tubylców przy pożegnaniu w SLC. Pewnie, że są inne miejsca do odwiedzenia w USA. Mój pech, że odwiedziłam jedynie kraj mormonów :) Oraz sprawdzania dowodów w restauracjach nie ma – wyłącznie w barach, klubach, pubach. Za to w takich przybytkach w każdym, bez wyjątku, włącznie z tym, że kolegi po 50. nie wpuszczono, bo zapomniał paszport z hotelu. Co do zaczepiania – nie traktuję tego negatywnie, zwykle, w poszukiwaniu przygody, daję się zaczepiać, licząc na ciekawe informacje. W tym przypadku weszłam do kilku mormońskich przybytków i dałam się zaczepić – polecam zresztą ten sposób zwiedzania.