Aresztowano mnie za granie w Pokémon GO
Wszystkie moje problemy zaczęły się w sobotę wieczorem, kiedy to zdecydowałem się na podjęcie dosyć nierozważnego kroku – rozpocząłem granie w Pokémon GO. Zapoznałem się z zasadami i wkrótce potem ruszyłem w miasto. Zastałem prawie puste ulice. Było już po zachodzie słońca, a ludzie skrywali się w swoich domostwach, prawdopodobnie zajęci usypianiem dzieci… lub ich płodzeniem. Niezrażony szedłem dalej przed siebie…
Daleko nie zaszedłem, ponieważ nie dalej niż dziesięć metrów od bramy domu znalazłem pierwszego dziwoląga z gatunku lotnych. Miał biało-szare skrzydła, a głową kręcił na każdą możliwą stronę. Przez moment pomyślałem, że przypomina trochę gołębia i pewnie jest niewiele wart, ale dopiero rozpoczynałem przygodę, przystąpiłem więc do ataku. Wyjąłem wcześniej przygotowaną piłkę i rzuciłem nią w niego. Gołębiopodobne stworzenie z niedowierzaniem patrzyło, jak zbliża się ona z zawrotną prędkością do jego głowy, zdążyło tylko przymrużyć delikatnie powieki i wyłożyło się jak długie. Pierwszy Pokémon zaliczony – nazwałem go „Wytrzeszczozaur”.
Ulicę dalej od miejsca, w którym aktualnie byłem, znajdowały się korty tenisowe i to właśnie na ich terenie mieścił się najbliższy PokéStop – potrzebowałem zaopatrzyć się w kolejne piłki, bo zaczynając grę, za wiele ich nie posiadałem. Będąc już na miejscu, szybko dostrzegłem strażnika terenu zajętego oglądaniem jakiegoś brazylijskiego serialu. Przemknąłem obok jego budki, korzystając z cienia rzucanego przez drzewa i szybko prześlizgnąłem się do PokéStopa, gdzie zaopatrzyłem się w niezbędne PokéBalle. Jak już wspominałem, ulice były prawie puste, postanowiłem więc wrócić do domu i opowiedzieć Iwonie o moich przygodach. Po szybkim prysznicu wylądowałem w łóżku i pomimo wysokiego poziomu adrenaliny po przygodach sprzed kilkudziesięciu minut zasnąłem prawie natychmiast.
Niedzielny poranek spędziliśmy na przygotowaniach do wizyty u moich teściów, musiałem więc poczekać ze swoim polowaniem. Po drodze jeszcze wpadliśmy do znajomych, gdzie udałem się na balkon celem powdychania „świeżego powietrza” (czyt. „na szluga”), ale niestety próba złapania jedynego Pokémona w okolicy się nie udała – uciekł mi, zanim dobrze wycelowałem PokéBallem. Nie wiem, jak się nazywał, ale przypominał trochę białą futrzastą kulkę z czterema nogami oraz czymś, co zapewne miało być ogonem. Oczu nie dostrzegłem. Wsiedliśmy ponownie do samochodu, zaopatrzyliśmy się w niezbędne produkty w pobliskim Lidlu, aby zrobić dobrego grilla i udaliśmy się pod Warszawę. Moje próby grania na miejscu musiały poczekać, pomimo że wiedziałem już o istnieniu przynajmniej trzech Pokémonów w okolicy – trzeba było rozpalić grilla i przygotować mięso. Tak zleciały kolejne dwie godziny, ale w końcu nadarzyła się okazja na powrót do gry i próbę awansowania – rodzina udała się do domu, aby skosztować deseru, zostawiając mnie samego. Czym prędzej opuściłem teren teściów i pomaszerowałem do ich sąsiadów, gdzie ukrywał się gładkowłosy, czworonożny stwór. Jakiś dzieciak – prawdopodobnie tu mieszkał – kręcił się po ogródku, ale zaintrygowałem go grą, nie ostrzegł więc domowników o moim wtargnięciu na ich posesję. Towarzyszył mi przez cały czas, jak polowałem na wspomnianego Pokémona i na szczęście zachowywał się wzorowo. Afera zaczęła się, gdy w końcu znalazłem paskudę, która chowała się w krzakach – jak zacząłem ją okładać PokéBallami, to dzieciak z niewiadomych przyczyn zaczął wydzierać się tak, jakby go ktoś ze skóry obdzierał. W każdym razie złapałem „Pudzianozaura” (wyglądał jak kafar i tak mi się skojarzył) i dałem długą.
Reszta dnia nie była specjalnie owocna, a pod wieczór zacząłem się martwić o swój skromny dorobek. Nie dość, że polowanie nie szło mi tak szybko, jak się spodziewałem, to jeszcze okazało się, że zdobywanie kolejnych poziomów wcale nie jest takie łatwe. Przejrzałem ponownie zasady gry oraz dopuszczalne w niej przedmioty i postanowiłem, że poniedziałek poświęcę na prawdziwe polowanie.
Nowy tydzień zacząłem od zaopatrzenia się w tak zwany „incense”, czyli wabik, który miał zachęcić różne potwory do zjawienia się w konkretnym miejscu. Zapach tego kadzidełka przypominał trochę marihuanę, ale nie wnikałem w jego skład chemiczny – zależało mi tylko na jednym. Zaplanowałem miejsce bardzo rozważnie – w parku, pośród zieleni. Umiejscowiłem go z dala od ścieżki, aby przechodnie nie patrzyli na mnie jak na kretyna i czekałem. Niecałą godzinę później udało mi się wskoczyć na piąty poziom wtajemniczenia, co oznaczało, że mogłem przystąpić do wystawiania moich Pokémonów na walki, aby wyłonić najsilniejszego. Jak już się pakowałem do powrotu do domu, to pośród krzewów zauważyłem policjanta rozmawiającego z jakąś panią – żywo gestykulowała i wskazywała mu drogę w kierunku mojej kryjówki, czym prędzej więc spakowałem zabawki i oddaliłem się z miejsca mojego polowania.
Przemieściłem się do Łazienek Królewskich, spodziewając się, że znajdę tam spokój… oraz „gym”, czyli miejsce, w którym można ćwiczyć walkę swoimi Pokémonami. Nie myliłem się – takowe znajdowało się w rejonie wybiegu dla koni, czym prędzej się tam więc udałem, po drodze łapiąc kolejnego już Pokémona – rudego szczuropodobnego stwora wyposażonego w gęstą kitę. Rozstawiłem się na polance zaraz obok punktu treningowego, wyjąłem wszystkie swoje Pokémony z klatek i przystąpiłem do ćwiczeń. Po niecałych trzydziestu minutach całe moje stado stworów leżało zakrwawione z zerowym stanem punktów życia, a ostatecznym zwycięzcą okazał się Pudzianozaur. To właśnie wtedy na miejscu zjawili się policjanci, skuli mnie w kajdanki i odwieźli do aresztu.
Parę godzin później dowiedziałem się, że nie wolno porywać psów sąsiadów, rzucać piłkami tenisowymi w wiewiórki i gołębie, organizować walk zwierząt, a już w szczególności takich na śmierć i życie ani rozstawiać saganków z niedozwolonymi substancjami, które mają na celu zwabić coś lub kogoś. Za to wszystko grożą poważne, więzienne, konsekwencje.
Trzy dni spędziłem na graniu w Pokémon GO celem próby zrozumienia sensu tej gry. Gra w nią obecnie kilkaset milionów ludzi, a serwery obsługujące ten wirtualny świat prawdopodobnie pożerają tyle prądu, że każdy dzień, kiedy działają pod pełnym obciążeniem, wystarczyłby, aby oświetlić każdy domek w Afryce na rok. Zasady rzeczywiście są stosunkowo proste, ale przyznam szczerze, że nie złapałem bakcyla. Nie zrozumiałem, po co to wszystko robię i co z tego mam. Ta gra ani nie zapewniała mi specjalnej rozrywki, ani nie sprawiała jakiejś wyjątkowej przyjemności. Jedyne, do czego mnie zachęcała, to do spacerowania wszędzie, co i tak już robiłem w miarę możliwości. W pewnym momencie w niedzielę zacząłem się zastanawiać, jak Pokémon GO przełożyłby się na świat rzeczywisty i wynikiem tych rozmyślań są powyższe akapity.
Może jestem już za stary na gry? Może coś się we mnie zmieniło? A może po prostu nie lubię lub nie rozumiem Pokémon GO, podobnie jak nie jestem fanem piłki nożnej? Grać nadal lubię (chociaż z czasem ciężko) – dajcie mi Assasin’s Creed (bez bugów), a nie będę wiedział, kiedy zaczęło wschodzić słońce. Ale Pokémony? Nie rozumiem tego fenomenu. Kompletnie.