Interaktywne książki – o czytaniu, o wzbogacaniu i o pisaniu
Narzekamy, że jako społeczeństwo mało czytamy. A czy polscy powieściopisarze dostarczają nam literaturę w takiej formie, w jakiej chcielibyśmy ją przyjmować?
Powieściopisarze to mało. Wydawcy, twórcy aplikacji mobilnych i „niemobilnych”, rysownicy, UX/UI designerzy, deweloperzy i tak dalej. W proces tworzenia nowej książki – a potem jej przetwarzania! – jest zaangażowanych więcej osób, niż sobie wyobrażacie i to takich, których byście się spodziewali mniej niż hiszpańskiej inkwizycji.
Digital storytelling – jedno z najbardziej rozpowszechnionych haseł ostatnich lat. Wszystko jest narracją, ale większość to za długa narracja i nasze mózgi wykształcone do czytania tweetów – czyli 140 znaków – nie przyswoją, dajmy na to, „Ulyssesa” Jamesa Joyce’a, składającego się z około 265 tysięcy słów. Potrzebna jest zatem specjalna, cyfrowa narracja.
„Ulyssesa” uważa się za największe arcydzieło literatury anglojęzycznej, którego nie przeczytała największa liczba ludzi na ziemi (a twierdzą, że czytali). Żeby ułatwić życie tym, którzy chcą jednak dowiedzieć się coś o treści książki, powstało sporo aplikacji. Na przykład taka produkcja – sporo tu komentarzy, dodatków, muzyka, o której wspomina się w książce i tak dalej.
Można „Ulyssesa” także czytać „socjalnie” czy też „grupowo”. Można wreszcie zagłębić się w świetny projekt wykorzystujący rozszerzoną rzeczywistość, którego celem jest pokazać Dublin z początku XX wieku – z czasu, gdy toczy się akcja powieści.
To wszystko jednak dotyczy książki, która powstała sto lat temu z okładem i mało kto rzuca się na nią z motyką, jak na słońce, by przeczytać.
To tylko przykład pokazujący, że o ile uznajemy „Ulyssesa” za arcydzieło, to kluczem do wtargnięcia do świata tego arcydzieła jest przetworzenie go i dostosowanie do potrzeb współczesnego człowieka. I tu gładko przechodzę do zasadniczego tematu: jak czyta współczesny człowiek. Hmm. Nie wiem. Jestem raczej tradycyjna w tej kwestii, to znaczy czytam od początku do końca, włącznie z przedmową i posłowiem, jeśli są. Staram się nie podglądać „kto zabił” w kryminałach ani czy w romansie będzie happy end. Nie jestem jednak ortodoksyjna i na trochę „gadżeciarskie” czytanie można mnie dość łatwo złapać.
Zastanówmy się więc, jak czyta współczesny człowiek? Odpowiedział na to pytanie Jacek Dukaj w „Starości Akslolotla”. Wizja ludzkości odcieleśnionej, sprowadzonej do wymiaru cyfrowego była już znana choćby z książek Lema – pomysł nie jest nowatorski. Forma książki jednak jest. Po pierwsze, zgodnie z intencją autora, brak wersji papierowej. Z tego powodu, że – po drugie – e-wersja książki została wzbogacona o cyfrowe warstwy, co dało nam tym samym cyfrową narrację prowadzoną wielopłaszczyznowo. To epub3 lub też augmented book, książka wzbogacona. Nadal jest to jednak książka w znaczeniu linearnej narracji – od początku do końca poznajemy historię. To jednak „czytanie przerywane”. Gdzie te czasy, ech!, gdy zagłębiało się w książkę i odrywał od niej dopiero śpiew ptaków zwiastujący świt czy przejeżdżało się swój przystanek tramwajowy, a nawet, co gorsza, stację kolejową! W ujęciu Dukaja uwaga czytelnika może być rozproszona w każdym momencie przez obrazki, rozszerzoną rzeczywistość, mapę i inne elementy „wzbogacające” (celowo w cudzysłowie ujmuję „wzbogacenie”, bo czy naprawdę to wartość dodana?) narrację.
Czy ktoś poszedł w ślady Dukaja? Owszem, Google. Opatentowało w marcu 2016 roku urządzenie przypominające burgera, które, umieszczone nad książką, będzie ją „wzbogacać” rozszerzoną rzeczywistością. Wyobrażam sobie, że na przykład krasnoludki od sierotki Marysi będą sobie po mojej książce spacerować (a może nawet zmyją naczynia w kuchni? – kto mi zabroni marzyć!) albo zaszumią trawy na stepie, gdy pan Wołodyjowski po nim sobie pocwałuje. Nazywa się takie urządzenie Storytelling Device i polega na tym, że na interaktywnej książce kładzie się ów „nośnik” wzbogacania opowieści – czyli nie jest tak prosto, że na wydaniu sierotki Marysi, które przeszło przez wszystkie dzieci w rodzinie od lat trzydziestych XX wieku Google mi wyczaruje krasnoludki. Tylko po specjalnych książkach, ale jednak tak, hologramowe krasnoludki będą chodzić.
Drugie urządzenie od Google’a ma bardziej skomplikowaną nazwę: Media Enhanced Pop-Up Book. W tym projekcie tradycyjna, papierowa książka jest położona na czymś w rodzaju e-pulpitu z kamerą, która śledziłaby przewracanie stron i, dzięki analizie obrazu przechwytywanego przez kamerę, w miarę postępu czytania na ekranie pojawiałyby się treści „wzbogacające” czytanie.
Pomysły Dukaja i Google’a w idei nie odbiegają od siebie co do koncepcji. Tym, co je różni, to podejście do papierowego nośnika opowieści, jakim jest książka. Dukaj od niego ucieka, Google – przeciwnie – go wykorzystuje. Przynajmniej w tych projektach. Bo są też inne – w przeciwieństwie do patentów realizowane. Bo… Bo pewnie wiecie, że koncepcje patentuje się tylko po to, by konkurencja ich nie zrealizowała i nie skomercjalizowała.
Bo jest jeszcze Editions At Play, czyli inicjatywa Visual Editions i Google’s Creative Lab, której celem jest „poszukiwanie nowego sposobu na czytanie, z wykorzystaniem dynamicznych właściwości internetu” – jak przeczytamy w sekcji „o nas” na stronie projektu. Można kupić kilka oryginalnych książek (w cenach zupełnie przyzwoitych, dopóki nie okaże się, że to jest „30 minut czytania” za 30 złotych z groszami – trzy dychy za pół godziny? Naprawdę?). Można też zajrzeć do listy takich „wzbogaconych” książek, powinny dać ideę tego, jak się tego typu książki rozumie.
Kilka lat temu pisałam o takiej „wzbogaconej” książce – „Inanimate Alice”, z dość dużą rezerwą. Nadal tę samą postawę prezentuję wobec tego typu przedsięwzięć. Nie zrozumcie tego źle: nie jestem przeciwna, ale dotychczasowe próby mnie nie przekonują.
Trafiają do mnie inicjatywy krakowskiej Korporacji Ha!Art – „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jana Potockiego.
Otrzymujemy mapę, listę postaci, tekst jest wzbogacony, są w nim hiperlinki, dzięki czemu można nawigować po treści nie linearnie, ale dowolnie, samodzielnie gubiąc się w fabule (i tak gubiącej czytelnika przez szkatułkową formę książki Potockiego), skakać po wątkach i motywach. Hiperlink – to, jak sądzę, jest dla mnie słowo kluczowe, które odróżnia tradycyjną książkę nawet z krasnoludkami po niej biegającymi od tego, czego współczesny człowiek, w mojej opinii, szuka. Nie tyle rozproszenia – w ujęciu akslolotlowym rewelacyjnymi obrazkami Tomasza Bagińskiego – ile możliwości swobodnego poznawania treści. Jak w Wikipedii – czytam o misiu koala, a pięć minut później, dzięki hiperlinkom, przenoszę się do artykułu poświęconego strojom z epoki królowej Bony. To nie rozproszenie, ale wielowątkowość i swoboda.
Podejście Ha!Artu traktuję jednak jako swoiste snobowanie się. Marzę o popularnej książce w ten sposób zrobionej – nie powiem, że „Potop” czy „Pan Wołodyjowski” by mnie ucieszyły (choć uważam, że język Sienkiewicza dawałby digital storytellerom pole do popisu i step szumiałby, oj szumiał…), ale takie „Lubiewo” Michała Witkowskiego? Idealna książka do wzbogacenia, chociaż… nie. Po namyśle nie, bo to znowu niszowa (choć znakomita!) powieść. Ale już wrocławskie kryminały Marka Krajewskiego nadawałyby się idealnie do takiej transformacji i wzbogacenia.
Rzecz w tym, że o ile Joyce, od którego zaczęłam, Potocki, po którym się prześliznęłam czy Carroll, autor „Alicji w Krainie Czarów”, a nawet Konopnicka i Sienkiewicz to autorzy nie żywi dłużej niż 70 lat. A to okres, w którym po śmierci obowiązuje ochrona majątkowych praw autorskich. Zmarli wcześniej niż w 1945 są w domenie publicznej (dzisiaj, 22 lipca 2016 roku), zatem z zachowaniem ich autorskich praw (czyli zaznaczeniem, kto jest autorem) można bezpłatnie posługiwać się ich tekstami, wzbogacając je i wzbogacając się na nich (jeśli aplikacja jest płatna). Współczesnym autorom trzeba płacić i są to czasem koszty przewyższające spodziewany zarobek. Przynajmniej w Polsce, bo jako społeczeństwo mało czytamy i mało wydajemy na książki.
Jest więc jakieś rozwiązanie? Otóż jest. Pisarze do komputerów! Siadać, pisać, projektować cyfrowe książki wzbogacone natywnie, a nie wzbogacane post factum. Że nie ma narzędzi, mówicie, bo platformy są różne, bo Google patentuje, bo to i tamto? Otóż jest takie jedno narzędzie do tworzenia interaktywnych książek, jest darmowe i do tego ułatwia publikację w dość renomowanym miejscu. Narzędzie nazywa się iBooks Author i działa na jabłkowych sprzętach. Polecam!