Z pięciolatkiem w polskich górach
W ubiegłym tygodniu razem z rodzinką i przyjaciółmi (małżeństwo z dziesięcioletnim synem) wyjechaliśmy w góry. Mój pięcioletni syn – Bartek – miał pierwszy raz zobaczyć je na żywo i już na kilka miesięcy przed wyjazdem z niecierpliwością wyczekiwał tego momentu.
Dzień 1.
Zaczął się bardzo wcześnie, bo parę minut po 5 rano ruszyliśmy w trasę. Do przebycia mieliśmy ponad 800 km, co było również najdłuższą podróżą w życiu Bartka. Przyznam szczerze, że trochę się tego obawiałem, dlatego wcześniej uruchomiłem moje obecnie najstarsze iUrządzenie – iPada pierwszej generacji – i wgrałem na niego różne bajki i filmy.
Trasa przebiegała w miarę płynnie i spokojnie. Ponieważ niedługo w Krakowie miały się rozpocząć ŚDM, byliśmy przygotowani na wzmożenie ruchu wraz ze zbliżaniem się do tego miasta. I rzeczywiście tak było. Pierwszą oznaką było dosyć osobliwe zdarzenie na wysokości Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie minęła nas kolumna czterdziestu czterech radiowozów policji. Taka ilość służb porządkowych sprawiła, że chyba nigdy nie czuliśmy się tak bezpiecznie na drodze… Podobnie zresztą było na naszym dłuższym postoju w przydrożnym McDonald’s1, gdzie postanowiliśmy się posilić. Obok, na stacji paliw, również aż roiło się od policjantów ku uciesze Bartka, który nie przepuścił okazji, by zrobić sobie zdjęcie na policyjnym motocyklu (oczywiście za pozwoleniem jego właściciela). W międzyczasie minęła nas kolejna długa kolumna policji. Niedalekie ŚDM dało się również wyczuć w samym McDonald’s, gdzie czekaliśmy czterdzieści pięć minut w kolejce, by zamówić coś do jedzenia. W zasadzie i tak planowaliśmy około godzinny postój, choć może nie w taki sposób… Dopiero potem wpadliśmy na pomysł, że bardziej opłacało się podjechać pod McDrive, zamówić, zaparkować i wysiąść – byłoby dużo szybciej, ale jak to się mówi – „mądry Polak po szkodzie”.
Dalsza podróż przebiegła bez większych przygód i zakłóceń, a na miejsce zajechaliśmy w okolicach siedemnastej. Cała podróż zajęła nam więc dwanaście godzin. Rozpakowaliśmy się, posililiśmy i zmęczeni położyliśmy się spać.
Dzień 2.
Postanowiliśmy, że zaraz po podróży nie będziemy się zbytnio forsować. W związku z tym przeszliśmy się do pobliskiej miejscowości, do Krościenka nad Dunajcem. Już w drodze padło trochę z naszych planów. Okazało się, że Bartek jeszcze nie doszedł do Krościenka (to jakieś trzy i pół kilometra w dół), a już zaczął marudzić i narzekać na bolące nogi. A w planach mieliśmy Trzy Korony, a nawet Morskie Oko (szlakiem górskim, nie asfaltówką). W końcu Bartek – zapalony (słomiano) „alpinista” – poszedł dalej.
Samo Krościenko jest bardzo piękną miejscowością (podobnie jak pobliska Szczawnica). Oprócz uroczych domków – tak innych w budowie od tych „naszych” nad morzem – jest tu fajny park, ładny most…, a także dużo sklepów z pamiątkami, przyciągających uwagę nie tylko dzieci.
Podróż do domku była dla Bartka już zdecydowanie trudniejsza, głównie ze względu na drogę pod górę. Dlatego na jakiś czas wziąłem go na ramiona. Ale najbardziej strome podejście pokonał o własnych siłach.
Dzień 3.
Tego dnia wyruszyliśmy na pierwszą prawdziwą wycieczkę. Naszym celem był Słowacki Raj, a konkretnie Demianowska Jaskinia Lodowa. Może wstyd się do tego przyznawać, ale był to mój (i oczywiście Bartka) pierwszy raz za granicą… Muszę stwierdzić, że wszystkim nam spodobały się Tatry od strony słowackiej. Przepiękne widoki.
Po przybyciu na parking okazało się, że do jaskini trzeba przebyć jeszcze kawałek drogi i to pod górę. W międzyczasie w oddali słyszeliśmy nadchodzącą burzę. Nie zraziliśmy się tym jednak i ruszyliśmy naprzód. Tym razem Bartek, który szedł w parze ze mną, dotarł na górę bez narzekań. Byliśmy tam nawet pierwsi przed naszą grupą i to pomimo deszczu, który złapał nas w połowie dwudziestominutowej wędrówki. Było jednak tak gorąco, że deszcz okazał się miłym orzeźwieniem.
Jaskinia Lodowa, jak sama nazwa sugeruje, jest zimna. Bez względu na porę roku temperatury tam panujące sięgają co najwyżej nieco więcej niż zero stopni Celsjusza. W związku z tym przydały się zabrane bluzy i długie spodnie (choć ja wszedłem w szortach i przeżyłem). Po jaskini oprowadzał nas słowacki przewodnik, który wspomagał się nagraniami w języku polskim, przybliżającymi nam informacje o miejscach, które zwiedzaliśmy (oprócz nas było tam jeszcze sporo Polaków). Bartkowi bardzo podobały się różne formacje skalne i lodowe powstałe przez tyle lat w jaskini.
W drodze powrotnej znowu mogliśmy podziwiać malownicze, górskie krajobrazy. Nie wracaliśmy jednak od razu na kwaterę, ale postanowiliśmy zajechać do Nowego Sącza, gdzie zjedliśmy późny obiad, a potem podjechaliśmy jeszcze na starówkę. Muszę przyznać, że miejscowość ta ma bardzo ładny, reprezentacyjny ratusz.
Dzień 4.
Ponieważ po południu pogoda miała się popsuć, postanowiliśmy wstać nieco wcześniej, by na początku zwiedzić niedaleką atrakcję turystyczną – Wąwóz Homole. Szlak w górę wąwozu przez większą część idzie wzdłuż strumyka. W związku z tym kilka razy trzeba go przekraczać. Dla ułatwienia są przerzucone kładki, ale jeśli ktoś woli, można również przejść po kamieniach. Właśnie tę drugą formę preferował Bartek, choć czasami trzeba było go przenosić, żeby zbytnio się nie zamoczył. Tego dnia kroczył w górę bardzo dzielnie i bez marudzenia.
Do południa panował niemiłosierny upał, dlatego gdy dotarliśmy już na szczyt wąwozu, byliśmy wyczerpani. W związku z tym zgodnie stwierdziliśmy, że drogę na dół nieco sobie ułatwimy i skorzystamy z wyciągu krzesełkowego. To kolejne niezwykłe przeżycie dla mojej rodziny – nigdy nie korzystaliśmy jeszcze z takiego środka transportu. Choć po paru pierwszych metrach tętno nieco mi podskoczyło, to potem się rozluźniłem i podziwiałem widoki. Bartkowi tak się spodobało, że chciał nawet jechać z powrotem.
Kolejnym przystankiem na naszej drodze w tym dniu był relaks w parku wodnym. W tym celu udaliśmy się do Term Szaflary, gdzie wypoczywaliśmy niemal trzy godziny. Jak nietrudno się domyślić, dla dzieci była to szczególna atrakcja, a najbardziej dla Bartka. Wyposażony w dmuchane koło mógł bez problemu przebywać na głębszych basenach. Był ze mną nawet w takiej ogromnej misce, gdzie skacząc w odpowiednim rytmie, można było wytworzyć przewyższające dorosłego fale.
W drodze na kwaterę zahaczyliśmy o Nowy Targ, gdzie zjedliśmy obiad. Tutaj chciałbym szczególnie pochwalić to miejsce – restaurację Gool Gorce mieszczącą się w obiekcie sportowym. W niskiej cenie można tam zjeść dużo, ale przede wszystkim bardzo smacznie. Na szczególne słowa uznania zasługuje przepyszny placek po węgiersku, choć mój Bartek preferował naleśniki. Jedzenie posmakowało nam tak bardzo, że wracaliśmy tam jeszcze przez kolejne dwa dni.
Dzień 5.
Ten dzień jako jedyny nie udał się nam do końca. Planowaliśmy bowiem zajechać do Zakopanego. Niestety, dziesięć kilometrów przed nim formowały się już korki, dlatego sobie odpuściliśmy. Zamiast tego wróciliśmy do Nowego Targu, gdzie najpierw spacerowaliśmy po starówce, a potem zrobiliśmy sobie przerwę w kawiarni. Tego dnia był czwartek, a w Nowym Targu w tym dniu odbywają się targi. Postanowiliśmy więc zobaczyć, co ciekawego można tam znaleźć.
Niestety, informacje, które zdobyliśmy z internetów zaprowadziły nas w miejsce, gdzie targi odbywały się kilka lat temu. Teraz pozostały tam tylko puste stragany. Na szczęście szybko odnaleźliśmy duży baner informujący o prawidłowym miejscu w odległości ośmiuset metrów we wskazanym kierunku. Po przebyciu tego dystansu natrafiliśmy jednak na kolejny baner, z którego wynikało, że do przebycia mamy jeszcze kolejny taki sam odcinek drogi. Kiedy wreszcie dotarliśmy na miejsce, okazało się, że sprzedawcy już zwijają swoje towary, za dużo się zatem nie naoglądaliśmy. Dodatkowo nadchodziła burza i deszcz, postanowiliśmy więc po prostu wrócić do samochodu i pojechać na obiad.
Dzień 6.
Jeszcze rankiem tego dnia byliśmy pełni obaw naszych planów, gdyż pogoda nie zapowiadała się zbyt dobrze (miały nadejść gwałtowne burze). Jak to jednak w górach bywa, warunki atmosferyczne potrafią zmieniać się jak w kalejdoskopie i na nasze szczęście na niebie zadomowiło się upalne słońce i za nic nie chciało dopuścić w swoje pobliże żadnych chmur. W związku z tym wyruszyliśmy na kolejną wycieczkę. Niedaleko nas znajduje się jezioro Czorsztyńskie a przy nim dwa zamki – w Czorsztynie i Niedzicy. Zwiedzanie zaczęliśmy od tego pierwszego, który nie zachował się niestety w całości. Ruiny jednak też mają swój urok, a w jednym z pomieszczeń można było nawet samemu wybić monetę z podobizną zamku. Bartek zgłosił chęć posiadania jednej, nie pozostało mi więc nic innego, jak uiścić stosowną opłatę (5 złotych), wziąć młot do ręki i uderzyć w specjalne urządzenie. Udało mi się przy pierwszym podejściu!
By dostać się na drugi zamek leżący na przeciwległym brzegu, skorzystaliśmy z drogi wodnej, którą przebyliśmy w gondoli. Bartek był szczególnie zafascynowany Panem Kapitanem, z którym zresztą na koniec strzelił sobie fotkę.
Z perspektywy tafli jeziora mogliśmy podziwiać zamek w Czorsztynie przepięknie położony na wzniesieniu oraz nasz drugi cel – zamek w Niedzicy. Zanim jednak do niego weszliśmy, skierowaliśmy się na położoną obok inną ciekawostkę – zaporę.
Zamek w Niedzicy, choć już niezamieszkany2 przeżywał tego dnia istne oblężenie. By do niego wejść, musieliśmy odstać jakieś pół godziny w kolejce. Mieliśmy jednak szczęście, gdyż ludzie przed nami stali nawet godzinę. Kiedy już weszliśmy do środka, mogliśmy wsłuchiwać się w wiele ciekawych informacji przekazywanych przez przewodniczkę, a dotyczących zamku i jego okolic. Podobnie jak na zamku czorsztyńskim, również z wieży Niedzicy można było podziwiać piękne widoki na jezioro i okolice.
Podróż powrotną do samochodu znowu odbyliśmy gondolą, a Bartek zdobył kolejne zdjęcie z innym Panem Kapitanem.
Zamki tak mu się spodobały, że zażyczył sobie hełmu. I tak został Zakutym Małym Łebkiem.
Dzień 7.
To był już ostatni dzień przed podróżą powrotną do domu. Postanowiliśmy zatem jeszcze raz wejść na jakąś górę. Wybór padł na Palenicę. Choć droga była dość krótka (wejście zajęło nam jakoś tylko z godzinę), to było trochę stromo. Myślałem, że Bartek nie będzie zadowolony, ale ku mojej uciesze, pędził na górę niczym kozica górska. Na szczycie, w ramach odpoczynku chciałem (to znaczy Bartek chciał…) spróbować sił w innej formie rozrywki – zjeżdżalni grawitacyjnej. Wsiada się do specjalnych sanek wyposażonych w wajchę do hamowania, a następnie sunie w dół w metalowej, wyprofilowanej rynnie. Wrażenia mieliśmy bardzo fajnie i nie omieszkaliśmy skorzystać z takiego przejazdu jeszcze raz.
Z Palenicy na dół znowu zjechaliśmy wyciągiem. Tam (na dole) czekała na nas kolejna atrakcja – okazało się, że trafiliśmy akurat na zjazd zabytkowych samochodów. Były między innymi dwie Stare Warszawy, Dodge Charger, Abarth i przepiękny Ford A.
Ponieważ było dopiero południe, postanowiliśmy podzielić się na trzy grupy. Dziewczyny chciały połazić jeszcze po Krościenku, mój przyjaciel, który był jednocześnie naszym kierowcą, chciał już odpocząć przed jutrzejszą podróżą, zabrał chłopaków na kwaterę, a ja… A ja wpadłem na szalony pomysł. Ponieważ czułem niedosyt wspinania się na góry, postanowiłem w pojedynkę wejść na pobliskie Trzy Korony. Z pomocą specjalnej aplikacji wytyczyłem sobie trasę i ruszyłem w drogę. Miała być stosunkowo łatwa. I pewnie by tak było, gdyby nie zmęczenie po przedpołudniowym wchodzeniu na Palenicę, upał oraz to, że idąc w pojedynkę zawsze mam problem z narzuceniem sobie odpowiedniego tempa – to znaczy zawsze narzucam sobie zbyt szybkie tempo. W związku z tym szybko opadłem z sił, a zapasy wody, jakie ze sobą wziąłem, zaczęły się kurczyć w niepokojącym tempie. Nie poddałem się jednak i w końcu udało mi się wejść na górę. Tam odstałem jeszcze piętnaście minut w kolejce, by dostać się na punkt widokowy, skąd rozciągał się świetny krajobraz na wiele kilometrów wokoło. Zdecydowanie warto było tam wejść. Droga powrotna minęła mi o wiele łatwiej – raz, że z górki, a dwa – byłem z siebie bardzo zadowolony. W ten sposób minął nasz ostatni dzień w górach.
Dzień 8.
Podróż powrotną rozpoczęliśmy kilka minut po siódmej. Cały tydzień w górach dał o sobie znać, gdyż czwórka z naszej szóstki przespała niemal połowę drogi. Ja, choć występowałem w roli pilota, również miałem w pewnym momencie kryzys i czułem, jak odpływam. Całe szczęście przyjaciel nie miał takich problemów za kółkiem.
Podobnie jak na początku, również i w drodze powrotnej mogliśmy czuć się bezpieczni. Już nie tylko z ziemi, ale nawet z powietrza. Wracaliśmy w niedzielę, gdy kończył się ŚDM i policja rozstawiała się na różnych zjazdach w okolicach Krakowa. Parę godzin później ten odcinek drogi był już zamknięty. Całe szczęście my byliśmy wtedy już daleko na północ. Bartek, co zdziwiło mnie niezmiernie, nawet nie wspominał o iPadzie w drodze powrotnej. Zapomniał o nim albo był na tyle zmęczony, że po prostu o nim nie pomyślał. Do domu dotarliśmy również na spokojnie jakieś dwanaście godzin po wyjeździe. Zmęczeni, ale szczęśliwi. Bartek, choć z początku marudził, później dzielnie sobie radził na wszystkich wycieczkach. Cieszę się, że te wakacje mogliśmy spędzić w górach i mam nadzieję, że jeszcze będziemy mieli niejedną okazję, by tam wrócić.
Komentarze: 7
Zazdroszczę wyprawy. Przypomina mi to nasze krótkie dwa dni w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej…
A ja żałuję, że udało się nam wyjechać tylko na tydzień. Chętnie spędziłbym tam i drugi. :)
Wszystko przed Wami!
ja jutro z 11 i 16 latkiem – każdego roku … z namiotem i gdzie nas oczy poniosą – jutro kierunek Karkonosze
świetny tekst …
Miłego odpoczynku! 😀
Bardzo bardzo bardzo lubię wypady w Pieniny, z Krakowa miałam rzut beretem i weekendy w Szczawnicy były normą, po najlepszych lodach w Krościenku mnie brzuch zawsze bolał, a w Homolu mój tata oświadczył się mamie <3. Z Warszawy już nie jest tak łatwo. Zatęskniłam dzięki Tobie, Maćku, do Pienin…
Ania, na pewno z Warszawy jest łatwiej niż ze Słupska 😀