Jak pokochałam Markdown
Swojego pierwszego bloga założyłam, gdy miałam chyba dwanaście lat. Pisałam tekst w malutkim okienku, miało może pięćset na trzysta pikseli. Jeśli dobrze pamiętam, to kolor tekstu był tam pomarańczowy, a tło brązowe, Arial, rozmiar 10 pikseli. Edytor wizualny ten najprostszy, pogrubienie, kursywa i link. Wyrównanie tekstu. Nawet nie dało się wstawiać obrazków, chyba że ktoś umiał sobie je dodać w HTML-u, ale to wymagało jeszcze wgrania tego zdjęcia gdzieś, bo przecież nikt w tym wieku nie posiadał jeszcze własnego serwera.
Później przerzuciłam się na WordPressa, gdzie teksty pisałam bezpośrednio w edytorze. Nie mogłam narzekać, bo miejsca było sporo, tekst czytelny, a po jakimś czasie nawet odkryłam, że można dorzucić do „środka” swój kawałek CSS-a, który upiększał wszystko już na etapie pisania. Bomba. Nadal klikałam w przyciski od formatowania tekstu, z czasem przyzwyczaiłam swoje palce do skrótów klawiszowych i jakoś to było.
Zdarzało mi się sięgnąć po telefon, wejść w przeglądarkę, na bloga, później do panelu, by wyedytować stworzony już wpis bądź tylko napisać kilka pierwszych zdań, które wpadły mi do głowy. Nie było to za specjalnie wygodne, ale było, chociaż formatowanie już powoli zaczynało mnie irytować.
Miałam też momenty z Google Docs, szczególnie gdy pisałam jakieś dłuższe formy. Wyglądało to wszystko ładnie, ale tylko w przeglądarce. Gdy pobrałam mobilną aplikację Dokumenty na Androida, dostałam szału, serio, bo aplikacja wysypywała się średnio co kilka minut, czasem jeszcze zanim zdążyła się uruchomić. Na dłuższą metę więc to odpadało, skoro nawet doraźnie nie nadawało się do użytku. W dłuższych tekstach formatowania było niewiele, może okazjonalna kursywa, wciąż ustawiana za pomocą skrótów klawiszowych.
Moje pierwsze spotkanie z aplikacją stricte do pisania odbyło się kilkanaście miesięcy temu. Pobrałam Write!, która wtedy była bezpłatna. Płatnej wersji chyba jeszcze nawet nie było. Był to po prostu ładny edytor, w którym można było pisać z wykorzystaniem Markdowna, ale nigdy tak naprawdę nie napisałam w nim całego tekstu, sama nie wiem dlaczego.
Dopiero niedawno poznałam desktopową aplikację Typora. Jest minimalistyczna i piękna, ma wszystko, czego potrzebuję do szczęścia, a dodatkowo jeszcze ma możliwość tworzenia własnych motywów w CSS-ie. Od tego zaczęłam, gdy tylko wkleiłam pierwsze paragrafy napisanego kiedyś w Google Docs tekstu. Kilka minut dopieszczania i jest pięknie, naprawdę. W wolnej chwili przygotowałam sobie jeszcze wersję z odwróconymi kolorami, która nie razi po oczach podczas nocnych sesji z klawiaturą.
Wreszcie mogłam pisać! Ale pomysły czasem przychodziły też w miejscach, gdzie komputer nie był ze mną. Zapisałam więc plik w chmurze (jako androidowiec korzystam z Google Drive) i wybrałam się na poszukiwania dobrego i funkcjonalnego edytora na telefon właśnie. Dość szybko rzucił mi się w oczy iA Writer, znany chyba większości użytkowników sprzętu Apple, jeśli nie osobiście, to chociaż ze słyszenia.
iA Writer jest troszkę brzydszy niż Typora i cały czas mój tekst pokazuje z wszystkimi znakami formatowania (które Typora przekształca już w trybie pisania), w dodatku monospace’em. Ustawień nie ma zbyt dużo, w zasadzie to tylko tryb dzienny i nocny. Aplikacja ma wbudowaną integrację z dyskiem Google, więc mogę bezpośrednio pracować na pliku w chmurze. Jest on jednak prosty i funkcjonalny i nadaje się do tego, żeby napisać w nim kilkaset słów bez bólu głowy — oczywiście, jeśli już się przeboleje klawiaturę zajmującą czterdzieści procent pięciocalowego ekranu.
Te dwie aplikacje faktycznie sprawiły, że przestałam nawet myśleć o pisaniu w Google Docs, a i edytor WordPressa porzucam na rzecz tych dwóch aplikacji, o ile zabieram się za coś od nowa, a nie edytuję dodany dużo wcześniej szkic. Bo jest troszkę ładniej.
Swego czasu edytor WordPressa miał opcję pisania bez rozpraszania, która wyrzucała tekst na sam środek, zostawiając białe tło i kilka podstawowych przycisków formatowania, aktualnie jest to jakieś nieporozumienie, które nadal zostawia ramkę i usuwa z pola widzenia jedynie boczne panele – nie pomaga to w skupieniu się, szczególnie że wszystko „wraca”, gdy tylko ruszymy myszką.
Słyszeliście o Markdownie w WordPressie? Podobno jest jakaś natywna obsługa, ale ogranicza się ona jedynie do nagłówków. Zdarzyło mi się już kiedyś opublikować tekst pełen gwiazdek. Brr. W Jetpacku można włączyć dodatek, ale nawet w edytorze wizualnym przetwarza na bieżąco tylko nagłówki. Więc wiecie – Typora!
Nie wiem, dlaczego tyle lat wzbraniałam się przed Markdownem i trochę wstyd mi, że odkrywam go dopiero teraz.