Gdzieś nad Nową Południową Walią
Jedną z moich ulubionych części każdej dalekiej podróży jest jej pierwszy etap, czyli lot samolotem. Czasem stanowi on miły dodatek do powrotu na zagraniczne studia lub wyjazdu na konferencję, czasem jest początkiem interesującej wyprawy do odległego zakątka świata, a czasem – celem samym w sobie. Tak było podczas zeszłotygodniowej wycieczki z australijskiego Brisbane do Newcastle, gdy dzięki niskim cenom przelotów zdecydowałem się na chwilową zmianę otoczenia i wybicie z codziennej rutyny.
Moje podejście do latania jest stosunkowo proste chociaż nietypowe: każda okazja jest dobra, by wsiąść na pokład samolotu i spędzić nawet kilkadziesiąt minut w powietrzu. Będąc w Polsce, nie wyobrażam sobie lepszego początku dnia niż oglądanie górnych warstw chmur oświetlonych porannym słońcem z pokładu „krajówki” za kilkadziesiąt, kilkanaście, a czasem i kilka złotych. Idealnym biurkiem jest dla mnie składany stolik samolotowego fotela – nigdzie nie pracuje mi się przyjemniej niż dziesięć kilometrów nad ziemią, będąc odciętym od wszelkich, nomen omen, przyziemnych spraw (no, chyba że jesteśmy w USA – tam na niemal każdym krajowym rejsie możemy skorzystać z całkiem szybkiego, chociaż płatnego, WiFi). Smak mocno przetworzonego posiłku, filmy oglądane na kilkucalowym ekranie w zagłówku, wino pite z plastikowego kubeczka i standardowe pytanie „chicken or pasta?” (dotyczące wyboru jednego z dwóch najpopularniejszych samolotowych dań w klasie ekonomicznej) kojarzą mi się natomiast z długimi, transkontynentalnymi rejsami, których celem w ostatnich miesiącach bywały Stany Zjednoczone, Indie, Japonia czy Australia.
Moje uwielbienie całej lotniczej otoczki nie kończy się jednak na samym przebywaniu na pokładzie samolotów. Fascynuje mnie także strona techniczna; oznaczenia dziesiątek modeli, linii lotniczych i lotnisk nie są dla mnie tajemnicą, a odhaczenie każdej kolejnej pozycji przynosi pewien rodzaj satysfakcji. Właśnie dlatego każda moja lotnicza podróż jest dokładnie dokumentowana: zarówno w bardzo ciekawym serwisie Flightdiary, który już tutaj opisywałem, jak i w postaci licznych zdjęć, które publikuję na Twitterze – trudno bowiem wyobrazić sobie miejsce dające większą pewność uzyskania znakomitych ujęć niż pokład samolotu. Nowe lotnisko, nowy typ samolotu czy nowa linia lotnicza dla większości osób nie mają żadnego znaczenia, a dla mnie jest ogromną zaletą lotniczej podróży. Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że zrozumienie mojej motywacji oraz idei „podróży dla samej podróży” może nie być łatwe dla osoby postronnej, która przelot samolotem traktuje niemal tak samo, jak przejazd pociągiem i autobusem, a tym bardziej dla osoby, która nie lata w ogóle.
Mania latania objawia się tym, że każdy kolejny rejs jest atrakcją samą w sobie. Mniej istotny jest cel lub powód lotu, chociaż w tej materii staram się nie popadać w skrajności. Owszem, zdarza mi się polecieć w miejsce, które mnie mniej interesuje, spędzić więcej godzin podczas przesiadki, w zamian za to podróżując ciekawszym samolotem lub na bardzo tanim bilecie; w większości przypadków jednak moje podróże planuję tak, by element lotniczy był raczej ciekawym dodatkiem i wykorzystaniem nadarzającej się okazji. Za przykład mogą posłużyć rejsy krajowe po Polsce, na które decyduję się zamiast przejazdu pociągiem (ceny są często porównywalne), a także moja krótka wizyta w Atenach w marcu tego roku; dotarłem tam tylko dzięki temu, że zamiast dwugodzinnego, bezpośredniego połączenia z Warszawy do Londynu w tej samej cenie wybrałem opcję z przesiadką na południu Europy. W ten sposób odbyłem dwa loty zamiast jednego, spędziłem kilka godzin w stolicy Grecji, a także zaliczyłem nową dla mnie linię i lotnisko. Wiele osób mogłoby uznać to za niepotrzebną stratę czasu; patrząc jednak z mojej perspektywy, która uznaje bilet lotniczy za substytut zakupów lub wyjścia do kina, nie był to z całą pewnością czas stracony.
Tytułowa podróż do australijskiego stanu Nowa Południowa Walia, a konkretnie nikomu nieznanego miasta Newcastle (w przeciwieństwie do Newcastle upon Tyne w Wielkiej Brytanii), była przykładem lotu dla samego lotu. Okazję i powód do dokonania rezerwacji stanowiły bardzo niskie ceny biletów z Brisbane, gdzie mieszkam i studiuję. W ostatnich tygodniach zdecydowanie brakowało mi aktywności, większość kolejnych dni spędzałem pochylony nad komputerem, a właściwie jedyną rozrywką było przemieszczanie się między kolejnymi spotkaniami, kawiarniami i bibliotekami. Spontaniczny lotniczy wypad był więc idealnym przełamaniem tej rutyny i bardzo potrzebną, chociaż krótką, zmianą otoczenia.
Jeżeli chodzi o samo Newcastle, na miejscu nie spodziewałem się kompletnie niczego i będąc szczerym, niewiele więcej tam zastałem. Właściwie jedynymi atrakcjami tego trzystutysięcznego, portowego miasta była trasa prowadząca malowniczym wybrzeżem do położonej na wzgórzu latarnii morskiej, niewielkie muzeum poświęcone historii miasta (OK, jeden eksponat był bardzo ciekawy: w 100% oryginalny Ford Model T z 1923 roku) oraz… kawiarnia „Empire Coffee” nawiązująca do serii Star Wars z imponującą kolekcją fanowskich plakatów, figurek i przedmiotów (znajdziecie na Instagramie). Czy w tej „nudzie” było coś złego? Nie, w żadnym wypadku; celem wyjazdu nie było bowiem zwiedzanie kolejnych atrakcji, a wspomniana wcześniej bardzo potrzebna zmiana otoczenia. I w tej roli Newcastle sprawdziło się doskonale – prowincjonalne, nad wyraz spokojne miasteczko położone w bezpośrednim sąsiedztwie oceanu dało chwilowe wytchnienie od wielkomiejskiego Brisbane. Mój pobyt był na tyle krótki, że zanim zdążyłem się nim znudzić, musiałem z powrotem jechać na lotnisko. A jeszcze przed opuszczeniem tych rejonów naprawdę nie miałem na co narzekać – oprócz wspomnianych wcześniej miejsc na uwagę zasługuje także hostel, w którym się zatrzymałem, urządzony w zabytkowym klubie dla dżentelmenów, a także kilka naprawdę klimatycznych kawiarni.
Bardziej interesujące były natomiast same loty, którym poświęcam tak wiele miejsca w tym artykule. Do Newcastle dotarłem na pokładzie tanich linii Jetstar, które w przeciwieństwie do testowanego przeze mnie na trasie do Sydney konkurenta, Tiger Air, wyróżniała obsługa biletów w aplikacji Wallet oraz (moim zdaniem) ciekawsze malowanie samolotów. Ponownie przekonałem się na własnej skórze o dziwnych zapisach w australijskim prawie lotniczym, które między innymi zabrania robienia zdjęć na płycie lotniska. Na własnym przykładzie widzę, że zasady te są w pełni respektowane – na cztery loty dwukrotnie zwracano mi uwagę na obowiązujący zakaz. Dziwi to w kontekście luźnej i mało szczegółowej kontroli pasażerów wchodzących na lotnisko – w przeciwieństwie do Europy czy Ameryki do tak zwanej strefy zastrzeżonej lotniska (za kontrolą bezpieczeństwa) może dostać się każda osoba, a nie tylko pasażerowie posiadający bilet. W terminalu Newcastle widziałem żegnające się osoby – tuż pod wejściem do samolotu.
Jednak tym, co sprawiło, że lotniczy wypad do Newcastle uważam za szczególnie udany, były widoki obserwowane na trasie przelotu do stanu Nowa Południowa Walia. Ostatnie promienie zachodzącego słońca wspaniale rozświetlały liczne wzgórza otaczające położone nad oceanem miejscowości, a także zalegające nad nimi chmury – efektem są zdjęcia widoczne w tym wpisie. Chociaż latam regularnie, już dawno nie mogłem pochwalić się tak udanymi ujęciami robionymi z okna samolotu. Najdobitniej świadczy o tym fakt, iż jeszcze przed wylądowaniem z całym przekonaniem stwierdziłem, że decyzja o locie była dobra. Traktując taką podróż jako substytut wyjścia do kina, zakupów czy bardziej typowej wycieczki, lot stanowi bowiem połowę całego przedsięwzięcia. A jako że w tym przypadku był on wstępem do krótkiej, lecz udanej zmiany otoczenia i oderwania od codzienności, to wykonane w jego trakcie zdjęcia dały mi podwójną satysfakcję.
Komentarze: 2
Rewelacja
Cały czas znajduję takie „jednodniówki“ ciekawe, ale Iwona nie ma możliwości wzięcia urlopu na dzień czy dwa. Muszę chyba ją zacząć porywać…
Czekam na więcej. 👍🏻