Zadomowianie w Irlandii
Jeszcze trochę minie, zanim przyzwyczaję się do Irlandii i przejdę z nią do porządku dziennego. Nadal w głowie trochę czuję, że to tylko wakacje, że zaraz wrócimy, chociaż ubrania w szafach i kwiatek w oknie mówi co innego. No i kupiliśmy pierwszy tutaj film na DVD, którego jeszcze nie ma gdzie postawić, bo mimo czterech szaf, nie ma żadnego regału.
Już za parę dni mamy mieć normalniejszy internet, życie wróci do normy, do Netfliksa i YouTube’a, a niedługo później do dwóch konsol i większej liczby kontrolerów do nich niż mieszkańców.
Nad oceanem byliśmy trzy razy, raz na plaży w pobliskim miasteczku Kilkee, dwa nad klifami najbliżej domu, widzieliśmy już spokój z przypływem pachnącym glonami i odpływ z wysokimi falami, który zostawił po sobie na brzegu mnóstwo plastikowych śmieci. Pierwsza wersja, chociaż łagodniejsza, odpychała od siebie zapachem, druga choć zimna, pokazywała, że to faktycznie ocean, a nie duże jezioro. Imponujące!
Poznaliśmy otaczające nas miasteczka, w Kilrush zatrzymaliśmy się zaraz po przyjeździe i byliśmy na kilku spacerach, Doonbeg i Kilkee zwiedziliśmy dopiero później. Do Kilkee wybraliśmy się na piechotę, 6-kilometrowy spacer z dwójką dzieci zajął nam półtorej godziny, ale widoki umilały wędrówkę, w samej wiosce okazało się, że poza sklepami, wszystko jest jeszcze zamknięte. Kusząco brzmiący Milkshake bar, najzwyklejszy fast-food podający nuggetsy z frytkami czy nawet cukiernia, otwierane były albo dopiero po siedemnastej, albo w ogóle tylko od piątku do niedzieli. Uroki typowo turystycznych lokacji! Chociaż największą traumą było znalezienie w centrum miasta ubikacji, z której mógłby skorzystać nasz synek.
Doonbeg, miasto po drugiej stronie, odwiedziłam na rowerze. Prosta droga brzmiała kusząco, a sklep identyfikowany w internecie jako supermarket, sugerował, że bez problemu kupię tam mleko i chleb. Jedna ze znajdujących się w domu ulotek wspominała o Doonbeg Castle, który miałam mijać.
„Supermarket” okazał się budką mniejszą, niż większość naszych Żabek, chociaż wystarczająco dobrze zaopatrzoną, bym wróciła z pełnym plecakiem, zaśmiewając się z „zamku” składającego się z resztki dwóch ścian i kupy kamieni. Trump International Hotel z kolei olśniewał, czego się nie spodziewałam. Piękne miejsce!
Klasyczny dzień
Wstajemy zazwyczaj koło ósmej, maksymalnie dziewiątej. Pogoda o tej godzinie wygląda różnie, choć zazwyczaj można ją określić jako ładna. Znacznie częściej zdarzają się bezchmurne poranki, niż zapełnione biało-szarymi barankami, jak to wygląda dzisiaj.
Włączamy telewizor i bajki na kanale RTE jr, które nasze dzieci znają z Cbeebies, przygotowujemy herbatę lub kawę i rozmyślamy nad śniadaniem. Nie próbujemy na siłę jeść tego samego co w Polsce i chyba to nas ratuje przed narzekaniem. Tosty z pieczoną fasolką w pomidorowym sosie, płatki z mlekiem (u nas rządzą kukurydziane, tutaj ryżowe), bajgle z serem i szynką, gdzie najczęściej spotykany ser tu to cheddar, a szynka… nie ma nic wspólnego z tym, co możemy kupić w Polsce, to najsłabszy punkt tutejszego jedzenia. Bajgle i baked beans ubóstwiam! Tak, wiem, że pewnie jedno i drugie można dostać w Polsce, drugie z pewnością, bo kupowaliśmy wiele razy, ale tutaj to jest standard, w Polsce „coś innego”.
Do prysznica trzeba się przyzwyczaić. U nas są brodziki, zazwyczaj gotowe, czasem zbudowane z płytek. Drzwiczki szklane lub plastikowe, a zasłony prysznicowe częściej spotkać można w wannie. Tutaj mamy prysznic, na który składa się rama z zasłonką i piankowa mata, pod którą znajduje się odpływ. Woda rozlewa się więc po całej łazience. Nie czuję się z tym komfortowo, ale tak musi być, przynajmniej na razie, bo nie będę nikomu przebudowywać łazienki dla psychicznego spokoju. Nie na tym etapie, gdy mieszkamy tu ledwie tydzień.
W kuchni pod blatem stoi pralka, obok suszarka. W pierwszym momencie myślę, że to bajer, ale przy nieprzewidywalnej pogodzie i wilgotnym powietrzu, jest to akcesorium bardzo potrzebne.
Można iść na spacer, na klify, bo to jedyny sensowny kierunek, skoro w każdym innym kierunku mamy 6 kilometrów do czegokolwiek. Można wskoczyć na rower i jechać do ośrodka cywilizacji, popracować w ciszy i spokoju nad ciepłą czekoladową muffinką i wysoką szklanką pełnej gorącej czekolady posypanej piankami, przy Wi-Fi o prędkości żółwia. Przy okazji można zahaczyć o sklep, kupić chleb czy mleko i któreś z egzotycznych dla nas słodyczy. Aktualnie jestem fanką popcornu w karmelu, gdzie każde pojedyncze ziarenko jest idealnie oblane złotą skorupką, Krzysiek pokochał Double Decker, batonik podobny do Marsa, robiony przez Cadbury.
Z obiadami jeszcze nie doszłam do ładu. Dwa razy przygotowaliśmy coś z tutejszych półproduktów, przez pozostałe dni robiłam rzeczy, które jedliśmy normalnie. Gotowe sosy są pyszne i w połączeniu z makaronem tworzą dobry obiad za 2 euro. Tu jednak wiem, że jeszcze musimy się dokształcić w obyczajach, bo nie mam zielonego pojęcia, co jest tu naszym schabowym z ziemniaczkami posypanymi koperkiem.
Gdy jest ładna pogoda, zabieramy talerze i wynosimy na podwórko, żeby zjeść na zrobionym ze studni stole. Chociaż sama nigdy nie byłam fanką takich praktyk (wychowałam się w domku na wsi, może po prostu się przyzwyczaiłam i to nigdy nie było nic niezwykłego), to dla dzieci jest to wielka frajda.
Drugą połowę dnia spędzamy w domu, przy czytnikach, z włączonymi teleturniejami w TV, bo tu nie wyparły ich paradokumenty. Na komputerze mam pobraną aplikację Universal Emulator, dzięki której możemy grać w gry z NES-a. Podłączam tylko kontroler (wzięliśmy ze sobą trzy, nałogowcy) i mogę się cieszyć klasycznym Super Mario Bros czy Pac-manem. Nawet nie wiecie, jaki uśmiech na mojej twarzy wywołuje widok mojego syna odkrywającego gry z naszego dzieciństwa. Nie narzeka na grafikę! Mimo tego, że wychował się z Xboksem.
Wieczorami zdarzają się filmy w telewizji, w poniedziałek było rozdanie nagród Emmy, zaraz po nich Sweeney Todd, wczoraj Ted, a gdzieś w środku tygodnia trzy razy było Mission: Impossible, którego nadal nie widziałam.
Z pracą aktualnie jest różnie. Czasem pracuję 2–3 godziny dziennie, momentami zdarza się tak, że przez cały dzień odrywam się tylko na tyle, by przygotować śniadanie, obiad i kolację. Większość pracy przygotowuję offline, jeśli mogę, bo 10 GB znika w przerażająco szybkim tempie, a do stałego internetu jeszcze kilka dni (podobno 2, ale zobaczymy). Podłączam się pod WiFi udostępniane z telefonu na tych kilka minut, których potrzebuję, by przegrać rząd tekstowych plików. Można się przyzwyczaić do takiej pracy — trochę mniej rozpraszaczy, gdy Twitter czy Facebook nie przypominają o swoim istnieniu.
Do łóżka idę z czytnikiem lub z telefonem, bo na starym Kindle’u nie ma podświetlenia. Trochę brakuje mi seriali i filmów, jedna Ex Machina na DVD to jeszcze mało, ale już w przyszłym tygodniu powinniśmy dostać swoje rzeczy z Polski. Czekam, bardzo. Do tej pory dokończyłam książkę, którą rozgrzebałam piętnaście miesięcy temu, rozprawiłam się z jedyną papierową, którą zabrałam, a na Kindle’u wyświetlam po angielsku kontynuację Dziecka Rosemary, znikającą w zaskakującym tempie.
Trochę brakuje mi cywilizacji. Tylko trochę. Widoki na razie rekompensują mi wszelkie niedogodności, ale już za tydzień czy dwa będę płakać, jeśli nie będę mogła usiąść do Netfliksa czy konsoli.
Komentarze: 2
Baked beans to fenomen którego nigdy nie zrozumiem na toście. Fasolka po bretońsku to z kolei coś wspaniałego.
Strasznie zazdroszczę Wam emocji związanych z taką przygodą. Fakt że nie wrócicie za 2 tygodnie, jak to zwykle bywa na urlopie, to całkowita zagadka dla mnie pod względem przeżywanych emocji.
Muszę Iwonę namówić na odwiedziny u Was…
Tak jak Was czytam – mimowolnie zaczynam się pakować … wybiorę tylko miejsce gdzie więcej jest słońca ..