Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Maksio!

Maksio!

1
Dodane: 8 lat temu

Dokładnie dwadzieścia cztery dni temu (jak będziecie to czytali, to minie już co najmniej 28 dni) udałem się pieszo na stację benzynową, aby kupić kilka niezbędnych do przeżycia rzeczy. Udało się je nabyć, ale przy okazji pod nasz dach trafił niespodziewany gość…

blogimg_5826-hero

Wszystko zaczęło się kilka godzin po południu, 15 września 2016 roku, w przeddzień mojego wyjazdu do Drezna po odbiór iPhone’a. Pogoda była przepiękna, zamiast więc brać samochód, postanowiłem dołożyć półtora lub dwa kilometry, spacerując po zakupy na pobliską stację benzynową. Wracając i przechodząc obok salonu samochodowego, zauważyłem kilka osób – w tym znajomego – wokół niewielkich rozmiarów psa. Wyglądał na całkowicie zagubionego, a ja podszedłem, by poznać jego historię. Szybko okazało się, że piesek położył się w cieniu i przestraszony tam leżał, unikając wody pomimo ewidentnego pragnienia. Był bardzo zadbany i miał obrożę, na której szybko znalazłem lisetkę – taki medalionik w kształcie serca, który zawiera numer rejestracyjny i kontakt do właściciela lub weterynarza. Niestety, szybko okazało się, że numer nie został zarejestrowany w internecie i nie było danych kontaktowych do właściciela – pozostała próba kontaktu z weterynarzem. To drugie udało się szybko, ale weterynarz poinformował nas, że zgodnie z prawem nie może nam przekazać ani adresu, ani kontaktu do właściciela. Zapewnił nas, że ma jego numer stacjonarny i będzie próbował się kontaktować z nim, ale jako że z pracy wychodzi o godzinie 16:30, to ma małe szanse na powodzenia „bo wie Pan, to prawdopodobnie starsza osoba, która będzie odbierała jedynie wieczorami”.

Rewelacja.

Zanim odłożył słuchawkę, przekazał jeszcze imię psa – Max, a więc chłopak! Panie z recepcji z salonu w międzyczasie znalazły sznur do holowania samochodów, który został szybko przerobiony na tymczasową smycz, a psiak stał się gwiazdą i powoli zaczął się oswajać. Zaczynało mi się już spieszyć do domu, więc zostawiłem do siebie kontakt, w razie gdyby nikt nie miał możliwości przetrzymania psa przez noc, dopóki nie znajdzie się właściciel. Kilkanaście minut później byłem już w domu i opowiedziałem Iwonie o tej całej przygodzie – przeczuwaliśmy, że to nie koniec historii… jak się okazało – słusznie.

O 16:45 otrzymałem telefon z salonu samochodowego z pytaniem, czy nie przygarnąłbym „Maksia” na noc – tak Panie zaczęły do niego mówić – ponieważ, żadna z nich nie może się nim zająć. O powody nie pytałem. Szybko z Iwoną znaleźliśmy odpowiedni sznurek, aby mieć na czym go prowadzić i udaliśmy się w kierunku salonu. Kilkanaście minut później napisałem poniższego tweeta w nadziei, że pomoże on znaleźć właściciela – weterynarz już nie odpowiadał na telefon i nie zapowiadało się to dobrze.

Po krótkim spacerze zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej robić i stanęło na wizycie u weterynarza. Po pierwsze miał opitego kleszcza, którego nie miałem najmniejszego zamiaru dotykać, a po drugie, liczyłem na chipa, który być może uda się odczytać na miejscu w lecznicy. Wskoczyliśmy do samochodu, a Max bez zastanowienia i bardzo ochoczo umiejscowił się w nogach Iwony – wydawał się przyzwyczajony do tej formy podróżowania.

blogimg_3576-heroPo paru minutach byliśmy już na miejscu i niestety okazało się, że nie został zachipowany. Podniosłem go więc na stół i rozpoczęliśmy procedurę wyciągania kleszcza. Najpierw ja trzymałem go za szyję, a pani weterynarz próbowała go wyciągnąć za pomocą niewielkiego plastikowego urządzenia. Max jednak, jak na samodzielnego faceta przystało, stawiał opór – wiercił się i warczał, niezadowolony z faktu, że ktoś próbuje dotknąć go w bolącym miejscu. Skończyło się na tym, że ja trzymałem go za przednie łapy, Iwona za tylne, jedna Pani weterynarz za głowę, a druga walczyła z kleszczem. Bez powodzenia. Maks się jedynie stresował i wyrywał – miał zdecydowanie więcej siły, niż wskazywała na to jego postura. Wszyscy go puściliśmy, zrezygnowani… i w tym momencie lekarka z narzędziem w ręce zwinnie wyciągnęła dłoń, zahaczyła krwiopijcę i wyciągnęła go w całości. Max się nawet nie zorientował…

Zapłaciliśmy za wizytę oraz worek karmy dla niego i wróciliśmy do domu, zastanawiając się, jak i gdzie zorganizować mu miejsce do spania. Najpierw udaliśmy się jednak na spacer i nakarmiliśmy go – wcześniej skosztował jedynie szynkę i jakieś inne ludzkie smakołyki. Spodziewaliśmy się, że dobra profesjonalna karma bardziej przypadnie mu do gustu. A gdzie tam! Ewidentny smakosz!

blogimg_5828-hero

Noc spędził z nami w sypialni, gdzie upodobał sobie dywanik w rejonie balkonu. Ja zasnąłem natychmiast, ale ani Iwona, ani Max przesadnie nie odpoczęli – czuwali przez większość nocy, obserwując siebie nawzajem, zapewne zastanawiając się, co drugie robi.

Jako że z iStigiem byliśmy umówienie na wyjazd wczesnym rankiem, wstałem dodatkowe 30 minut przed czasem, aby zdążyć wyspacerować Maksia, czyli około 3:30, jeśli mnie pamięć nie myli. Pół godziny prawie-biegu i wróciliśmy na śniadanie dla czworonoga, podczas gdy ja wskoczyłem pod prysznic. O 5:00 punktualnie wyszedłem z domu, co, jak się później dowiedziałem, bardzo go zasmuciło – siedział przez jakiś czas, patrząc się w drzwi. Po jakimś czasie, dwóch spacerach i zapewne kilku kawałkach szynki, odzyskał radość. Iwona w międzyczasie próbowała kontaktować się z weterynarzem, a ten nie nadal upierał się przy swoim. Straciła wreszcie cierpliwość i powiedziała mu wprost – albo przekaże nam dane do właściciela, albo pies zostaje z nami. Kilka godzin później otrzymaliśmy telefon od młodej dziewczyny – córki właściciela – i osobiście podejrzewam, że jakimś cudem zobaczyła tweeta lub wiadomość na Facebooku, ponieważ przekazała nam, że skontaktuje się ze swoim tatą, który przyjdzie odebrać Maksia. Jego Pan rzeczywiście zjawił się kilka godzin później…

… z bombonierką dla nas! Taką staroświecką! Nawet nie wiedziałem, że jeszcze takie są w sprzedaży.

Z jednej strony cieszyłem się, że Maksiowi udało się wrócić do swojego domu, ale z drugiej strony pozostał smutek – to był niesamowicie przyjazny, grzeczny i kochany psiak. Nie pomagał fakt, że kolorystycznie przypominał mi mojego ukochanego Leo (rasy chow-chow)… a może to był on po reinkarnacji i po prostu się stęsknił?

blogx100_0093-hero

Wojtek Pietrusiewicz

Wydawca, fotograf, podróżnik, podcaster – niekoniecznie w tej kolejności. Lubię espresso, mechaniczne zegarki, mechaniczne klawiatury i zwinne samochody.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 1