Kontrola i czas
Tunel z drutu kolczastego, po bokach żołnierze z wielkimi karabinami, ujadające psy. Wyjmowanie walizek z luku autobusu, otwieranie ich na mrozie. Kilka marek zachodnioniemieckich wciśniętych między siedzenie a oparcie fotela – kilka powyżej dwudziestu, które można było legalnie wymienić na tak zwaną książeczkę walutową – czyli przestępstwo. Granica niemiecko-niemiecka – NRD–RFN. Do tej pory kontrola graniczna z tym mi się kojarzy.
Dzisiaj kontrola graniczna to nic. Drobiazg nie wart uwagi. Ze zdziwieniem ostatnio wydobyłam dowód osobisty, po przylocie na Heathrow. Trauma, którą do tej pory odczuwam po trzydziestu latach od przekraczania, przeniosła się dzisiaj na kontrolę bezpieczeństwa, obowiązkową, jeśli chce się gdzieś polecieć.
Kontrola bezpieczeństwa to jednak tylko wybieg, by napisać o czasie. W delegacji czasu zawsze brakuje. Ciągle coś trzeba zrobić. Gdzieś pobiec, pojechać, zadzwonić, napisać, uprzedzić, zapowiedzieć, zawiadomić, zaprosić. Czas jest cenny i denerwuje mnie, jeśli ktoś go marnuje, a jeszcze bardziej denerwuje, jeśli ktoś marnuje mój czas.
Właśnie czas przy kontroli bezpieczeństwa jest marnowany w sposób wręcz obrzydliwy. Ja to robię w ten sposób. Zbliżając się do taśmy, na której mam wyłożyć wszystkie swoje rzeczy do kuwet, zdejmuję opaskę FitBit z ręki. Dotykam uszu: nie, nie mam kolczyków, które mogą zabrzęczeć. Nie mam też paska w spodniach. Sprawdzam, gdzie jest telefon – aha, kieszeń – przy okazji sprawdzam, czy w kieszeniach nic nie mam. Chwytam pierwszą kuwetę i wkładam do niej: opaskę FitBit i telefon. Na taśmę kładę plecak/walizkę, wyjmuję laptopa i Kindle’a i wkładam je do pierwszej kuwety. Biorę drugą – wkładam do niej kurtkę, szal, sweter – cokolwiek z wierzchnich ubrań, w których nie wolno przechodzić przez bramkę. Wyjmuję jeszcze kosmetyczkę i wkładam ją do drugiej kuwety. Zwykle już jest moja kolej, by popchnąć kuwety do skanowania – wtedy pytam, czy mam zdjąć buty (z obcasami, botki – zawsze trzeba, tenisówki niekiedy). Potem stoję jak ta durna i czekam, aż moi poprzednicy się pozbierają.
Gdy moje kuwety wyjadą ze skanowania, nie staram się spakować sprzętu i założyć ciuchy, gdy jeszcze kuwety są na taśmie. Nie. Stawiam kuwetę na kuwetę, plecak zakładam na plecy lub walizkę odstawiam na ziemię i – czasem boso – spieszę do stolika z boku, który jest miejscem do ogarnięcia bagażu. Dzięki temu kolejni przechodzący przez kontrolę nie muszą stać jak ja, ta durna, i czekać, aż zrobię łaskawie miejsce na ich kuwety. Takie to proste.
Ludzie potrafią jednak robić cuda, gdy ich rzeczy blokują taśmę. Sprawdzać wiadomości na telefonie, dłubać w nosie, usiłować zawiązać sznurówki w drugą stronę (sprawdźcie, jeśli nie wierzycie, że to zajmuje mnóstwo czasu). A mnie trafia szlag, bo każdy pobyt na lotnisku staram się ograniczyć w czasie: kwadrans kontrola bezpieczeństwa, dziesięć minut na kawę. Boarding i wziuuum, lecimy!
Czy narzekam? Nie, nie narzekam; konstatuję. Bo co można innego robić, poza wzruszeniem ramion? Ten czas mogłabym poświęcić na coś innego – przyspieszenie kontroli bezpieczeństwa pozwoliłoby mi dłużej pospać rano, gdy mam lot o 6:30. Tymczasem mimo że zwykle mam znacznie więcej sprzętu niż statystyczny pasażer (nie kończy się na FitBicie, telefonie, laptopie i Kindle’u…), to kontrolę bezpieczeństwa przechodzę szybciej. Bo szanuję mój czas i czas innych.
To co, jak się spotkamy na lotnisku, będę wzruszać przy Was ramionami?