Moda na pisanie opowiadań
Mam ostatnio wrażenie, że każdy chciałby napisać książkę. Nie wiem, jak tu w redakcji wygląda to procentach, ale wśród moich znajomych jest to jakieś dziewięć na dziesięć osób, czyli sporo. Część z nich tylko “gdyba”. Cały czas planuje, może ma tytuł, kilku bohaterów i zarys fabuły, albo po prostu koncepcję, żeby zrobić coś. Faktycznie pracujące nad tym grono jest niestety o wiele skromniejsze.
Opowiadania wydają mi się dobrą drogą do udoskonalenia pisania i wyrobienia sobie nawyku. Ten cykl będzie opowiadał o tym, gdzie można pisać i publikować opowiadania, jak wygodnie pisać do szuflady, a rozmowy z paroma osobami, które też piszą, pokażą różne spojrzenia na ten temat. Mam nadzieję, że nie będziecie się nudzić.
Notatnik czy chmura?
To jedno z pierwszych pytań, które sobie stawiam, zaczynając nową historię i raczej nie jestem odosobniona. Najgorsze jest to, że nie ma idealnej odpowiedzi.
Zeszyt jest jeden, jest przedmiotem, można go zgubić, a żeby pisać, trzeba mieć go obok. Przelewane na papier słowa są jednak zazwyczaj staranniej przygotowane, bo przecież nikt nie lubi kreślić. Pisanie w ten sposób jest jednak bardziej intymne. Chwile sam na sam z notatnikiem, z piórem czy ulubionym długopisem w dłoni, to dobry moment wyciszenia. Na chwile kryzysu taki zeszyt też jest lepszy, szelest papieru działa motywująco, a kartki zapełnione tekstem wyglądają przepięknie, niezależnie od pisma. Trudniej go wyrzucić w chwilach zwątpienia. Czasem jednak przyjdzie moment, gdy mamy ochotę komuś pokazać nasze dzieło, nawet nieukończone. Kopia jest jedna, zniszczalna.
Chmura obdziera tekst z piękna, tego fizycznego piękna tuszu na papierze. Daje jednak więcej możliwości. Każdą literę można skasować, zdanie przeredagować, a cały akapit bez trudu przeniesiemy w inne miejsce. Możemy spisywać luźno myśli, składać zdania średnie, dobre i tragiczne, byle tylko przelać wszystko, zanim uleci. Każda strona i rozdział będą wymagały jeszcze wielu czytań i tur poprawek, ale coś przynajmniej będzie powstawać. Z udostępnianiem nie ma najmniejszego problemu, pobieramy tekst na dysk i wysyłamy mailem lub udostępniamy bezpośrednio z Google Docs czy innego podobnego narzędzia.
Sami musicie zdecydować, które argumenty do Was bardziej przemawiają.
Mój przypadek
Zaczynałam pisać wiele razy. Miałam 14 lat, gdy głupie fan-fiction w świecie Harry’ego Pottera przerobiłam na trochę poważniejszą powieść. W trzy lata pisania powstało 509 stron rękopisu. Niezbyt wiele, ale to i tak dość imponujący wynik. Powieść była kompletna, pisana po nocach w grubych zeszytach, podczas każdego kolejnego czytania wciąż wzruszała w odpowiednich miejscach, choć też oczywiście zauważałam w niej coraz więcej błędów. Na komputer przepisałam niewiele ponad sto stron, jeszcze, zanim skończyłam całość.
Przez całe liceum nosiłam te zeszyty zawsze ze sobą. Przeprowadzały się ze mną, aż do momentu, kiedy ten ostatni trafił do pudła z pamiątkami, obok koszulki z obozu żeglarskiego czy butelki z koncertu Innerpartysystem. Pudło stało w piwnicy w domu mojej mamy i którejś zimy zamokło. Poleciało na śmietnik, o czym dowiedziałam się rok później, przetrząsając dom w poszukiwaniu swoich rzeczy. Płakałam z bezsilności i dalej jest mi cholernie smutno.
Tu w Irlandii mam ze sobą dwa z trzech zeszytów. Tylko i aż tyle. Część wydarzeń zdążyła mi się zatrzeć w pamięci, więc taki powrót raz na rok czy dwa od nowa wyzwala we mnie fale emocji. Nie mam jednak całości, tego zakończenia, tak ważnego przecież w każdej historii. Wciąż zabieram się za odtworzenie tej historii, ale to już nie to samo.
Jestem więc trochę zła na papier do takich ważnych rzeczy. Porzuciłam pisanie w notatnikach czegoś innego niż pamiętnik czy lista zadań, bo panicznie boję się utraty tekstu. W skrajnym jednym przypadku przepisuję tekst z zeszytu na komputer, chociaż może powinnam mówić w czasie przeszłym — pisanie kontynuuję już tylko w chmurze.
Większość moich wypocin z czasów szkolnych szła w świat. Nowe opowiadanie oznaczało nowego bloga. Czytelników może trzech, ale frajda i tak była spora. Nie odczuwałam tej presji, która teraz towarzyszy mi przy każdym kliknięciu przycisku “opublikuj”.
Piszę w Typorze, o której już Wam opowiadałam. Synchronizuję wszystko przez Google Drive, a gdy w środku nocy nie mogę spać otwieram iA Writer i tam kreślę na szybko zdania, które wpadły mi do głowy. Poprawianiem się nie martwię na tym etapie, bo najważniejsze to wylać z siebie pomysły zanim umkną. Próbowałam kiedyś pisać tak, żeby każde zdanie było idealne, ale skończyło się na może dwustu słowach i blokadzie. To chyba jeszcze nie ten poziom.
Już w tym tygodniu zaczyna się listopad, a wraz z nim #NaNoWriMo. Spróbuję, po raz pierwszy. Z jakąś nową koncepcją, bo wiem, że ta (brakuje mi teraz angielskiego “the”, żeby zaznaczyć, że chodzi o tę pierwszą, najważniejszą) moja powieść wymaga trochę większego zastanowienia, mimo że całą fabułę znam i każdemu z Was mogłabym ją opowiedzieć (ale tego nie zrobię, bo się wstydzę).
Marzy mi się napisać coś takiego, czego nie będę się wstydzić.