2016 rokiem Linuksa na desktopie
Około trzech tygodni temu mój Windows spadł z rowerka. Pole logowania przestało się wyświetlać. Cóż, to był Insider Preview, więc można by się tego spodziewać. Na wypadek takich okazji miałem też zainstalowany obok Ubuntu 16.04.
Jako że Linux jest jednym z najlepszych środowisk do programowania, początkowo niespecjalnie przejąłem się tą sytuacją. A nuż mi się spodoba i zostanie ze mną na stałe. Realia okazały się jednak zgoła odmienne.
Ubuntu, KDE, a może coś innego
Pierwsze, co zrobiłem, to zacząłem żonglować różnymi środowiskami desktopowymi i menadżerami okien. Skoro mogę, to dlaczego nie. Poza standardowym Unity zainstalowałem także KDE i Xfce.
Xfce, będąc najlżejszym z całej tej trójki, poszedł na pierwszy ogień. Cóż, lekkość ma swoją cenę. Nie należy do najpiękniejszych. Graficznie utknął gdzieś na początku tego wieku. To, co dostajemy na starcie, wygląda jak klasyczny motyw w Windowsie. Tak, dokładnie ten, który był domyślny w Windowsie 2000. Niektórym się to podoba, nie mnie oceniać. Ja jednak wolę kilka wodotrysków.
Podstawowe rzeczy mamy pokryte: menadżer plików, przeglądarka zdjęć, ustawienia pulpitu i tyle. Ponownie, lekkość ma swoją cenę. Ma to też swoje plusy. Xfce jest na tyle konfigurowalny, że mogę go bez problemu sparować z innymi rozwiązaniami do zarządzania oknami. Przykładowo, lubię go łączyć z Xmonadem, który układa okna według ustalonego schematu. Mogę mieć ekran podzielony na trzy obszary i w zależności, w którym z obszarów otworzę aplikację, taką część ekranu ona zajmie. Niestety, to rozwiązanie, czyli połączenie Xfce z Xmonadem, ma też swoje wady. Większość aplikacji nie jest napisana z myślą o takiej formie wyświetlania i albo jest za mała, albo niektóre pop-upy lub pełnoekranowe widoki zaczynają wyglądać dziwnie (ramki, rozciągnięty obraz i te sprawy).
Następny był KDE. W przeciwieństwie do poprzednika ten ma wszystko. Od wodotrysków po aplikacje do większości codziennych czynności. Zanim zaczniecie pisać w komentarzach, że przecież można zainstalować minimalną wersję KDE bez niczego, to zastanówcie się najpierw, które dystrybucje na to pozwalają i kto w ogóle na to się decyduje.
Wracając do tematu. KDE początkowo było bardzo ciekawe. Ma swój system apletów nazwany plasmoidy, wygląd pulpitu można zmieniać w zależności od tego, co robimy (tak, całego pulpitu: panele, tapeta, widoczne ikony i plasmoidy) i przy tym jest wyjątkowo konfigurowalny. Niestety, jest też ociężały. Na moim laptopie działa gorzej niż Windows 10. Szybko też zauważyłem pewien irytujący bug. Ikony w tacce systemowej były zduplikowane.
Powróciłem do Unity, przestawiłem pasek launchera na dół i tak już zostało. Co ciekawe, bug ze zduplikowanymi ikonami nie zniknął. Nie dotyczyły wszystkich, ale przykładowo Bluetooth miałem podwójnie i oba działały prawidłowo.
Bałagan z instalacją pakietów
Ubuntu należy do rodziny dystrybucji Linuksa opartej o Debiana. Co to oznacza? Format plików instalacyjnych to deb i do niedawna aplikacje można było zainstalować na dwa sposoby. Albo pobierając pakiet deb ze strony internetowej, albo przy wykorzystaniu narzędzia apt zainstalować z oficjalnego repozytorium. Oczywiście listę repozytoriów można było poszerzyć o dodatkowe poprzez dodanie odpowiedniej linijki w pliku konfiguracyjnym. Któregoś dnia ktoś w Canonical (firma odpowiedzialna za rozwój Ubuntu) wpadł na pomysł ppa. W dużym skrócie – prosty system tworzenia i dodawania własnych repozytoriów. Ostatnią nowością w dziedzinie instalowania aplikacji na Linuksie jest system Snap, czyli instalacji pakietów niezależnie od tego, jaką dystrybucję posiadamy. Ma to rozwiązać niekompatybilności pomiędzy poszczególnymi dystrybucjami i ich wersjami.
Wszystko by było pięknie i ładnie, tylko że Snaps to nie jedyny taki system i jak już pewnie zauważyliście, powoli zaczyna się robić straszny bałagan w tym, jak i skąd coś instalujemy.
Po kilku dniach używania Ubuntu nagle zaczęła mi się wywalać aktualizacja. Bez żadnej informacji, o co dokładnie chodzi. Odpaliłem terminal, wykonałem w nim aktualizację i okazało się, że jeden z pakietów powiązanych z KDE ma niespełnione zależności. Dobra, to dziwne, przecież sam apt ma za zadanie instalować te zależności. Dwie godziny później okazało się, że jeden pakiet chce zainstalować plik, który już istnieje w systemie. Musiałem usunąć kilka pakietów, zainstalować pakiet z niespełnioną zależnością i dopiero wtedy aktualizacja poszła dalej. A teraz mała ciekawostka: efektem tego jednego wadliwego pakietu była nie tylko blokada aktualizacji, po prostu nie mogłem zainstalować żadnego programu przez apt.
Może był lepszy sposób na rozwiązanie tego problemu, ale go nie znałem. Jeden mały błąd przy instalacji nie powinien blokować instalacji programów, które w żaden sposób od niego nie zależą. Co do programu do aktualizacji, po 2 tygodniach przestał się włączać. Nie wnikałem już, o co chodzi, szkoda mi było czasu. Po prostu robiłem już to z poziomu terminala.
To 2005 ponownie
Kolejny temat, w którym Linux kuleje, to aplikacje. Do programowania jest genialny. Mam tu wszystko, czego dusza zapragnie. Problem zaczyna się, gdy przestaje siedzieć nad kodem. Ze świecą szukać dobrego klienta do Twittera czy dobrego programu do poczty. Libre Office to jakiś żart w porównaniu do Microsoft Office, a odpowiednika Evernote czy OneNote nie znalazłem do dzisiaj.
Część z tych aplikacji zastąpiłem webowymi odpowiednikami i zacząłem żyć w przeglądarce, jakby znowu był 2005. Brak integracji pomiędzy aplikacjami doprowadzał mnie do szewskiej pasji, a przełączanie pomiędzy kartami przeglądarki nigdy nie będzie takie szybkie jak między aplikacjami czy choćby mocno lansowanymi przez społeczność linuksową pulpitami.
Miałem też jeszcze jeden problem – OneDrive. Udało mi się znaleźć dwa rozwiązania do synchronizacji, ale żadne z nich nie działało prawidłowo. Pozostało mi albo przenieść się na Google Drive, albo na Dropbox. Oba rozwiązania jakoś do mnie nie przemawiały.
To jak to jest z tym Linuksem
System sam w sobie jest genialny. Nie wyobrażam sobie korzystać z czegoś innego na serwerach. Dzięki Google i Androidowi zadomowił się także na smartfonach. Na laptopach i PC sytuacja wygląda inaczej.
Kiedy programuję, wszystko jest OK, ale kiedy chcę zrobić coś innego, to zaczynają się schodki. Schodki, na które nie mam czasu. Po 3 tygodniach eksperymentu wróciłem na Windowsa. Możecie mi wierzyć lub nie, ale tu wszystko mi działa, a system nie staje mi okoniem, gdy chcę coś zrobić. Nawet powróciłem do Windows Insider Program, bo właśnie w nim zaktualizowano WSL (Windows Subsystem for Linux) i terminal. Teraz mam Ubuntu 16.04 na Windowsie i terminal, który obsługuje 256 kolorów. Nie zauważyłem, żeby coś w nim nie działało, a wykorzystuję go dość mocno. Całe moje środowisko developerskie tam przeniosłem. Wróciłem do Vima, którego mam uruchomionego w tmux. Do tego zainstalowany mam MySQL i PHP. Z tego połączenia Windowsa i Linuksa mam aktualnie perfekcyjny system do wszystkiego. Co do Linuksa, teraz jestem już pewien, że na moim desktopie już nigdy nie zawita.
Komentarze: 2
“Podstawowe rzeczy mamy pokryte” – anglicyzm.
I jak oceniasz prace linuksowej konsoli na windowsie? po ponad miesiacu od publikacji?