Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Nie po to żyję, żeby jeść, ale jem po to, by być w delegacji

Nie po to żyję, żeby jeść, ale jem po to, by być w delegacji

4
Dodane: 8 lat temu

Jedzenie w delegacji to zdecydowanie najtrudniejsze zadanie ze wszystkich. Nigdy nie ma czasu na regularny posiłek, nigdy nie wiadomo, kiedy będzie można znowu zjeść, nigdy nie wiadomo, czy w czasie wolnym (hej, co to jest czas wolny w delegacji?) uda się skoczyć na jakieś małe co nieco.

Najważniejszym posiłkiem dnia dla mnie jest śniadanie. Taką mamy zasadę w domu, że za wszelką cenę staramy się jeść razem śniadanie. Nawet jeśli tą ceną jest konieczność wcześniejszego wstania tej drugiej osoby. Bez przesady, nie zmuszam „go”, by wstawał ze mną na śniadanie o 4:00 rano, gdy jadę na lotnisko o 4:30; wtedy po prostu nie jem śniadania – o właśnie, już widzimy pierwszy problem.

Poranne loty

Bardzo lubię poranne loty, bo pozwalają mi, w miarę mało tracąc czas, przenieść się do mojej aktualnie drugiej siedziby, czyli Paryża. Kłopot w tym, że bym się mogła zdążyć dać skontrolować, muszę na Okęciu lub Balicach zjawić się około 5 rano. To oznacza wyjazd z domu o 4:30. Macie o takiej godzinie ochotę coś jeść? Akurat ja tak – jeśli o tej porze wracam do domu po szalonej imprezie i mam gastrofazę, to mam ochotę jeść o 4:30 lub, jeśli powoli kończę tak zwaną nocną zmianę, myślę o spaniu i jest tak samo. Niestety, gastrofazy nie mam, gdy o tej porze się budzę. Śniadanie mnie omija. Nie jadam go także na lotniskach w Polsce, nie przekonują mnie ani smak, ani tym bardziej opętańczo wysokie ceny.

Jeśli mam fantazję poprzedniego dnia, to robię sobie kanapki, które później zjadam w samolocie, ale taką fantazję mam niestety rzadko (fantazja jest zależna od pustki w lodówce). Śniadanie w drodze wychodzi mi więc słabo.

W hotelu

Całkiem nieźle za to radzę sobie ze śniadaniami w hotelach. Po pierwsze zawsze pilnuję, by korporezerwacja pokoju obejmowała także śniadanie. Stały mieszkaniec mojej kieszeni, sęp, wyraża bolesny sprzeciw wobec ceny typu 18 euro za śniadanie. Nawet jeśli nieziemsko dobre i obfitsze niż uczta w Potopie.

Śniadania w hotelach paryskich – czy szerzej: francuskich – występują w dwóch odmianach. Pierwsza to niewielkie, ekspresowe śniadanie, ograniczające się do croissanta i kawy. Druga to dla mnie niekończący się stan błogości. Bo mam bagietki, bułeczki, croissanty, chleb tostowy i wiele innych rodzajów pieczywa. Mam dżemy, konfitury z wiśni, pomarańczy, brzoskwiń czy cytryny (chyba moja ulubiona). Mam sery, mam wędliny i mam masło solone. Jajecznica i inne formy jajek, których jestem wielbicielką, to standard, nie warto wspominać. Kawa, sok pomarańczowy, jeszcze raz kawa i jogurt na koniec właśnie z konfiturą z cytryn. A potem magdalenka. Obłęd. Obojętne, o której zaczynam dzień pracy, na takie śniadanie rezerwuję 45 minut. Dokładnie tyle. W poczuciu winy przedłużam potem wieczorne bieganie po Paryżu, o ile tylko mi się w ogóle na nie uda wyskoczyć, czyli stosuję moją metodę na stres.

Dokładnie to samo robię w Wielkiej Brytanii, bo o ile nie jestem jakąś wielką anglofilką (no dobrze, jako frankofilka mam z tym trudność), o tyle Full English Breakfast stawiam na pierwszym miejscu pośród śniadań. Jajka sadzone z bekonem, pomidory duszone, grzybki, fasolka, kiełbaski i tak dalej, tylko kaszanki sobie odmawiam, bo po prostu jej nie jadam. A potem ciasteczko, kawa, sok pomarańczowy i bach, 45 minut minęło. Wieczorem co robię? Idę biegać w poczuciu winy.

Kantyna nie dla mnie

Śniadanie więc jest jedynym stałym posiłkiem dnia w delegacji. Obiad już niezupełnie. We Francji godziny obiadowe – mniej więcej od 12:00 do 13:00, gdzieniegdzie do 14:00 – są święte. Biura pustoszeją, knajpy się zaludniają. Na stół stawia się wino i hulaj dusza, pracy nie ma. Ostatnio znajoma Brytyjka wyraziła duże zdziwienie, że do obiadu współpracownicy zrobili butelkę czerwonego. Zapytałam, a co było na obiad – ryba – a to faktycznie możesz się oburzać – odparłam – mogli wziąć białe. Niestety, mam tak bardzo dużo pracy, że najczęściej opuszczam grupowe wyjście do kantyny położonej na parterze1 i jeśli nie zapewniłam sobie kanapki, to obywam się ze smakiem i tęsknię za śniadaniem.

Inna sprawa, że po tak obfitym śniadaniu zwykle nie mam ochoty na obiad o 12:00. Za to potem około 16:00 zaczyna mi burczeć w brzuchu. Wtedy sięgam po awaryjną czekoladkę (jeśli ją mam) i cierpię w milczeniu. Gdy wreszcie wieczorem siadam do kolacji w jakiejś przygodnej knajpie, zjadam byle co i byle szybko. Raz stek z frytkami (tym dla mnie pachnie Francja), raz makaron, raz burgera. A potem idę spać… Nieprawda. Potem siadam do pracy w hotelu, korzystając z marnego Wi-Fi.

Co z tym zrobić?

Nie wiem. Nie mam żadnego pomysłu na zmianę. Powiedzcie: organizuj sobie inaczej dzień pracy. Tak, żeby mieć czas na zjedzenie obiadu, a z wieczornego posiłku zrezygnuj. Tylko jak to zrobić? Pracy jest nieco za dużo, a z przerw obiadowych korzystam, by spokojnie pracować – wtedy nikt we Francji nie odbiera telefonu i nie pisze do mnie maila. Czasem inne kraje się odezwą, ale mogę je swobodnie ignorować do 14:00; przecież jest uświęcona godzina obiadowa!

Zdarza się, że czuję się jak głodomór: rzucam się na jedzenie, gdy tylko jest w zasięgu ręki, bo nigdy nie wiem, kiedy znowu będzie okazja. Całkiem niedawno w samolocie miałam na ten temat dyskusję ze współpasażerem. Wszystko zaczęło się od niedobrej, zimnej kanapki z cateringu lotniczego. Rzuciliśmy się oboje na nią, jak psy na kości i po ułamku sekundy zerknęliśmy na siebie i roześmialiśmy się. Sąsiad powiedział, że zjada te paskudztwa, bo nigdy nie wie, kiedy będzie następny posiłek, a ja tylko pokiwałam głową, bo miałam usta pełne kurczaka o smaku tablicy Mendelejewa.

Bo tak, niestety, to trzeci problem ze zidentyfikowanych – po pierwsze jem nieregularnie, po drugie najadam się na noc, a po trzecie stołuję się knajpach, samolotach i hotelach, co znaczy, że spożywam niemal wyłącznie żywność wysoko przetworzoną. A tymczasem tęsknię za zupą – rosołem, pomidorową, cebulową, bouillabaisse, jakąkolwiek zupą, byle prawdziwą, za zwykłą sałatą z własnym winegretem, a nawet tęsknię za kanapką z chleba z Piekarni Mojego Taty na krakowskim Kazimierzu… Jednym słowem tęsknię za prawdziwym jedzeniem.

Może macie jakieś rozwiązania dla tej sytuacji? Chętnie posłucham, chętnie wypróbuję, bo tutaj, przyznaję, brakuje mi pomysłu. Z góry dziękuję. Smacznego!

  1. Ciekawe, w mojej paryskiej kantynie za mniej więcej podobne obiady płacę mniej niż w warszawskim biurowym bistro, jakieś 10–15% różnicy na niekorzyść Warszawy.

Anna Gabryś

Byłam flecistką, wydawczynią, historyczką, muzealniczką. Jestem IT PM. Nie wiem, kim jeszcze zostanę. #piszęSobie #smartkultura #polszczyzna

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 4

Śniadanie podstawą życia, prawda? Dzisiaj było skrócone i wyjątkowo niedobre, w przyszłym tygodniu liczę na poprawę :)
Żorż, czytam Was z zainteresowaniem i odwiedzam polecane miejsca!