Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Zadomowianie w Irlandii

Zadomowianie w Irlandii

1
Dodane: 8 lat temu

Pewnie nie wiecie, ale odkąd tylko skończyłam osiemnaście lat, oddaję krew. Nie powiem, że regularnie, bo przeżyłam w tym czasie dwie ciąże, kilka razy rozbiłam się o anemię i nawet miałam dyskwalifikację na siedemdziesiąt lat. Wczoraj minęły cztery miesiące w Irlandii, nadszedł więc czas na pierwszą próbę.

Lubię oddawać krew. Po prostu. Bo to banalny sposób, żeby być może uratować komuś życie. Potrzeba wzięła się pewnie z tego, że sama o mało nie potrzebowałam transfuzji, gdy w wieku niecałych czterech lat miałam przeciętą w trzech miejscach tętnicę. Obyło się bez tego, a doktor kazał mi jeść dużo zupy burakowej i pomidorowej. Pamiętam to, o dziwo.

W Polsce najprostszym sposobem na oddanie krwi jest zbiórka w autobusie ustawionym w strategicznym punkcie miasta. Natknęliście się pewnie na taki nie raz, na miejskim rynku, przed dużym centrum handlowym czy w pobliżu odbywającego się festynu. W Katowiacach na rynku taki autobus stawał chyba nawet częściej niż raz w tygodniu. Kolejki były zawsze.

Mój pierwszy raz

Miałam osiemnaście lat, był maj. Pisemna część matury z angielskiego była jakoś z samego rana i tego samego dnia przypadała moja kolej na ustny egzamin z języka polskiego. Nie uśmiechało mi się czekać w szkole, więc ruszyłam do szpitala. Przed izbą przyjęć w moim rodzinnym mieście stoi niski budynek z kilkoma pokojami, gdzie można oddać krew dowolnego dnia, byle przyjść przed południem. W dłoni trzymałam świeżo wyrobiony dowód (miałam go dopiero miesiąc) i trochę się stresowałam. Wiedziałam, że to trochę bardziej inwazyjne niż rejestracja w bazie dawców szpiku (co zrobiłam miesiąc po uzyskaniu pełnoletniości). W poczekalni mogłam zerknąć na papierki – ankietę na trzy strony, kwestionariusz z podstawowymi informacjami. Miła pani spytała, czy chcę kawę, czy herbatę. Mieszając przesłodzony napój (podobno tak lepiej), wpisywałam swoje dane w odpowiednie rubryczki. Nie, nie przyjmuję stałych leków, nie, nie mam HIV, ani żółtaczki typu C. Nie miałam tatuażu, ani kolczyka robionego w ciągu ostatnich kilku miesięcy (ale o kolczyk w brwi i tak prewencyjnie spytali, jednak już minął wyznaczony okres). Nie byłam w ciąży w ciągu ostatniego kwartału. Choroby serca? Tu na chwilę się zawahałam i skonsultowałam z pielęgniarką – spędziłam kilka dni w szpitalu, gdy badali moje szmery. Ostatecznie zaznaczam NIE, z ulgą. Kwestionariusz oddany, czekam więc na swoją kolej w gabinecie lekarskim – krótki wywiad, sprawdzają gardło, tętno i ciśnienie krwi. Tak, to u mnie normalne, że mam tętno koło setki. Zielone światło!

Znów powrót do sali z kawą, tym razem jednak piję wodę. Prawie duszkiem cały kubeczek. Chwilę później mnie wołają, do sterylnej sali wyłożonej białymi płytkami. Dwie pielęgniarki w białych fartuchach, jedna wprowadza moje dane do systemu, druga każde mi usiąść na fotelu, wyprostować rękę i chwilę popracować, zginając palce. Sprawdza moje żyły, żeby znaleźć taką, z której najłatwiej jej będzie pobrać moją krew. W międzyczasie nakuwa jeden z moich palców, żeby sprawdzić poziom hemoglobiny. Wystarczający, uff. Nie patrzę, gdy gruba igła wbija się w moje przedramię. Po prostu nie lubię, nie boję się, ale wolę po prostu odwrócić głowę. Później już mogę patrzeć. Dziwne uczucie, gdy coś „ciągnie” w takim miejscu. Krew wypełnia przeźroczyste rurki i powoli znajdujący się poniżej woreczek. Ręka dalej pracuje na czerwonej piłeczce. „Proszę nie krzyżować nóg.” Rozłożyłam się na tym szpitalnym łóżku, zamknęłam oczy i z przyzwyczajenia skrzyżowałam nogi w kostkach. Czyli jednak nie będzie pełnego relaksu.

Mija może dziesięć minut. Waga pod woreczkiem piszczy. 450 mililitrów. Specjalnym tajemniczym narzędziem pani pielęgniarka zgrzewa plastikowe rureczki, do bocznej rurki podstawia próbówki w ogromnej ilości. Było ich chyba sześć. „Proszę sobie chwilę poleżeć jeszcze.” Igła znika z mojego ciała, palcem przytrzymuję kawałek waty. Typowy szpitalny zapach odurza. Plasterek. Pudełko z czekoladami, kolejna kawa i informacja, że następnym razem dostanę książeczkę. Gdyby były jakieś straszne wieści dotyczące moich wyników krwi, to będą dzwonić (czyt.: jak się okaże, że masz HIV). „Proszę dziś dużo pić i się nie przemęczać.”

Wyszłam na majowe słońce, zarzuciłam zieloną bluzę i wróciłam do szkoły. Czułam się świetnie. Wypiłam cztery wiśniowe Tymbarki i zdałam maturę na 100 procent, mimo zestawu źródeł bardziej z podstawówki, niż z liceum („Postaci dzieci w literaturze”, gdzie skupiłam się na „Małym Księciu”, „Tajemniczym Ogrodzie” z lekkim zahaczeniem o „Treny” Kochanowskiego, żeby moja bibliografia w ogóle przeszła).


Później oddawałam krew w różnych miejscach, u siebie w Skarżysku, w Katowicach i w Bytomiu. Miałam dwie różne książeczki, bo baza krwiodawców chyba nie jest w Polsce synchronizowana między województwami.

Irlandia

Przedwczoraj zobaczyłam plakat. Napisałam do sąsiadki i poszłam sobie nalać szklankę wody. Trzeba dużo pić dzień przed i nie zamierzałam tego zaniedbać. „Okej, jasne, jedziemy.”

Miejsce? Szkoła. Mój mózg trochę zazgrzytał. Sala gimnastyczna, w niej dużo krzeseł, trochę parawanów w jednym końcu, za którymi siedzi pięć pielęgniarek. Pięć łóżek, bardziej polowych, ustawionych na środku sali. W autobusach jest bardziej sterylnie, no ale.

Podałam swoje dane, wypełniłam kwestionariusz, dostałam do ręki folder z kilkunastoma stronami na temat chorób i wirusów oraz z informacjami o powodach dyskwalifikacji, częstotliwości oddawania krwi i warunkach, które musi spełnić krwiodawca. Nie różni się to bardzo od tego, co mamy w Polsce, jednak nie ma pytania o to, kiedy kobieta miała ostatnią miesiączkę, ani czy ma się jakieś choroby skóry. Jest za to mnóstwo pytań o seks. Głównie dotyczy przypadków z HIV czy żółtaczką, ale padają też pytania o partnerów przebywających w krajach tropikalnych. Najbardziej szokującą parą pytań było: tylko dla mężczyzn „czy uprawiałeś kiedykolwiek seks oralny lub analny z innym mężczyzną” i podobne do kobiety, czy ona uprawiała seks z mężczyzną, który spał z facetem. Nie ważne, czy z zabezpieczeniem, czy bez niego, jednak trzeba się liczyć z dyskwalifikacją lub dodatkowymi wyjaśnieniami/testami i dotyczy tylko sytuacji, gdy w grę wchodzi dwóch mężczyzn. Za trzy miesiące dopytam, czemu tak to wygląda, bo sama jestem ciekawa.

Pół godziny czekania, żeby wejść za parawan, za którym okazało się, że nie mogę dziś oddać krwi. Bo jestem z innego kraju, byłam poza Irlandią w ciągu ostatniego roku i dziś tylko pobiorą próbki i zarejestrują mnie w bazie. Ze smutkiem w oczach przyjęłam tę wiadomość. Znów seria pytań, w zasadzie tych samych, co na kwestionariuszu plus wywiad. Czy jakieś środki przeciwbólowe brałam? Czy dobrze się czuję?

Na łóżko położyłam się jakbym była u siebie, w końcu to nie mój pierwszy raz. Gruba igła, skrzyżowane z rozpędu nogi i uśmiech na twarzy, gdy omiotłam salę spojrzeniem. Większość obecnych tam osób była starsza i z kimś. Mężczyźni oddający krew leżeli na tych łóżkach, trzymając żony za ręce, jakby to co najmniej była bolesna terapia. Sześć czy siedem probówek, wata, plasterek i butelka wody. Za 90 dni mogę wreszcie przyjść, żeby faktycznie oddać krew. Nie mogę się już doczekać.

Angelika Borucka

Koduję, gram w gry i oglądam horrory. A do tego wszystkiego używam Windowsa.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 1