Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Coś we mnie umarło

Coś we mnie umarło

0
Dodane: 9 lat temu

Część z osób, która śledzi moje wpisy i artykuły, wie o śmierci moich rodziców w zeszłym roku – Mama odeszła 14 marca, a Tata 19 dni później, 3 kwietnia. Ostatni raz o nich pisałem w rocznicę ich śmierci. Osoby, które mnie śledzą, mogły dostrzec moje publiczne obnażanie się w tym względzie, w różnych miejscach w sieci, w języku polskim i angielskim. Pisanie o tym było moją terapią i miało za zadanie pomóc mi wyjść z depresji, w której tkwiłem. Jest jednak jeden akapit, napisany w kwietniu bieżącego roku, który bardzo zapadł mi w pamięć.

Zadzwonił telefon, więc go odebrałem. Usłyszałem w słuchawce, że mój Tata nie żyje. Nie pamiętam teraz dokładnie, co powiedziałem, ale chyba byłem spokojny i wyrażałem się w zrównoważony sposób. Rozmawiałem może z trzydzieści sekund — a może minutę lub dwie, nie mam pojęcia — i nagle powiedziałem, że zaraz oddzwonię. Odłożyłem telefon, oparłem się plecami o kanapę i zacząłem wyć jak jakieś bardzo duże, skrzywdzone zwierzę. Wyłem tak głośno, że moja żona w panice wbiegła do pokoju, pytając, co się stało, przerażenie w jej głosie. Jedno spojrzenie na mnie jej wystarczyło — wiedziała; nic nie musiałem jej mówić.

2015 na pewno był najgorszym rokiem w moim życiu, a powyższe słowa – najtrudniejszymi, jakie w życiu napisałem. Najgorsze jednak było codzienne zakładanie maski, aby nie tylko wtapiać się w tłum, ale również uciec od własnych myśli. Nowy rok jednak wiele zmienił. Nie wiem, co było magicznego w nocy sylwestrowej, ale Nowy Rok oznaczał nowy początek. Dał mi możliwość zostawienia depresji i żalu za sobą. Nie myślałem o tym – to się po prostu stało samo z siebie, a zauważyłem to dopiero po paru miesiącach. Oczywiście nie „wyleczyłem” się całkowicie – nadal jakaś cząstka mnie cierpi z powodu tamtych wydarzeń oraz ich przebiegu, ale jest znacznie lepiej. Zauważyłem też jeszcze jedną zmianę…

Prywatnie zawsze byłem romantykiem, a przy filmach z gatunku „wyciskacz łez” jakimś cudem zawsze mi jakaś mucha wpadała do oka. Wzruszałem się przy dobrych scenariuszach i przy dobrych książkach; przy śmierci ukochanej czy ukochanego; przy szczęśliwych zakończeniach i tych smutniejszych. Wróć. Nie „wzruszałem”, tylko mucha mi wpadała do oka.

To się jednak zmieniło, prawdopodobnie od 1 stycznia 2016.

Od tamtej pory w ogóle nie reaguję na wzruszające sceny – oglądam je jak każdą inną. Siedzę i patrzę, obserwując, co się dalej wydarzy, ale moje ciało nie reaguje. Nie przyśpiesza mi bicie serce. Oczy nie wilżą się nadmiernie. Nie czuję ucisku w gardle ani kołatania w brzuchu.

Coś we mnie umarło.


Tak po prawdzie to nie wiem, czy mam jeszcze depresję, czy nie, ale tymi krótkimi słowami kończę swoją publiczną terapię. Jeśli z jakiegoś powodu chcecie więcej na ten temat przeczytać, to zapraszam poniżej – nie sądzę, abym kiedykolwiek jeszcze kontynuował ten temat.

Wojtek Pietrusiewicz

Wydawca, fotograf, podróżnik, podcaster – niekoniecznie w tej kolejności. Lubię espresso, mechaniczne zegarki, mechaniczne klawiatury i zwinne samochody.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .