Mamma Mia!
Rzadko mam okazję, motywację lub czas, aby udać się do warszawskiego Teatru Roma, a dwa tygodnie temu prawie przegapiłem rewelacyjną „Mamma Mię!” ze względu na… pogodę.
Wszystko zaczęło się od tego, że przez większość dnia pogoda była całkiem ładna – świeciło słońce i nic nie zapowiadało tego, co nadeszło po południu. Na dwie godziny przed rozpoczęciem spektaklu wyszedłem z domu, aby zdążyć na obiad – wyjście było z okazji pewnej rocznicy członka mojej rodziny. Jako że miałem zapas czasu, to chciałem skorzystać z okazji i się przespacerować. Niestety, ogromna ulewa złapała mnie w najgorszym możliwym miejscu – w parku Promenada położonym między ulicami Puławską i Belwederską. Skryłem się pod najgęstszym drzewem, jakie znalazłem, i tam stałem, chroniony przed deszczem. Spodziewałem się, że skoro ta chmura tak nagle nadeszła, to szybko sobie pójdzie uprzykrzać komuś innemu życie. Po pięciu minutach drzewo, pod którym stałem, przestało pełnić funkcję ochronną, ale nadal było lepiej niż stać na środku ulicy. Taksówki zamówić nie mogłem – nie dojechałaby do mnie. Zastanawiając się, co dalej, zdjąłem lnianą marynarkę, aby mi nie przemokła, wychodząc z założenia, że T-shirt w razie czego szybciej wyschnie. Po kolejnych pięciu minutach stwierdziłem, że nie ma to najmniejszego sensu – siła deszczu nie zmalała, a mnie zaczynało się już robić zimno. Rzuciłem się przez park w kierunku najbliższej restauracji i udało mi się do niej dotrzeć jakieś sto litrów wody później. Obsługa tylko na mnie spojrzała i wskazała mi drogę do łazienki, gdzie mogłem się chociaż trochę osuszyć. Byłem przemoczony do suchej nitki od pasa w górę, przy okazji więc dowiedziałem się, że ręczniki papierowe zaskakująco dobrze wchłaniają wodę. Jedną herbatę i tatara później przestało w końcu padać – wiedziałem, że na rodzinny posiłek już nie zdążę. Humor zresztą miałem już tak podły, że prawie wróciłem do domu. Chęć spaceru jednak zwyciężyła, udałem się więc do centrum, dokąd dotarłem jakieś pół godziny przed spektaklem, na który już nie miałem motywacji iść – byłem zmęczony, zły i nadal miejscami przemoczony.
Na moje szczęście, prawdopodobnie z obojętności, poszedłem.
„Mamma Mia!” to komedia, którą na całym świecie obejrzało już ponad 55 milionów osób. Została przetłumaczona na 16 języków, w tym oczywiście polski, włączając w to muzykę ABBY. Ta romantyczna komedia kontrastuje marzenia i życiowe cele matki i córki, urodzonych odpowiednio w latach siedemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Matka – Donna Sheridan – walczy zaciekle o własną życiową niezależność i jednocześnie nie chce swojej córce – Sophie Sheridan – zdradzić nic na temat jej ojca. Marzenia młodszej z pań są natomiast zgoła inne – marzy przede wszystkim o ślubie i rodzinie.
Każda z głównych postaci obsadzona jest przez trzech aktorów. Prawdopodobnie miałem szczęście, bo trafiłem na Annę Sztejner (Donna Sheridan), Zofię Nowakowską (Sophie Sheridan), Dariusza Kordka (Sam Carmichael), Jana Bzdawkę (Harry Bright) i Pawła Podgórskiego (Bill Austin). Od razu podpowiem, że pozostali aktorzy również byli znakomici, ale nie chcę ich wszystkich tutaj wymieniać, aby Was nie zanudzić. Co do mojego szczęścia – no cóż, preferuję pewne typy urody i zarówno Zofia Nowakowska, Anna Sztejner, jak i Jan Bzdawka (oraz pozostali też!), idealnie się wpasowali w moje oczekiwania, a przy okazji wizualnie odpowiadali charakterom granych przez nich postaci. W szczególności Zofia i Anna mnie urzekły swoim głosami – nie spodziewałem się, że tak drobne ciała potrafią wydobyć ze swojej głębi tak czyste i mocne dźwięki. Prawdziwa uczta dla uszu.
Pierwszy raz byłem w Teatrze Roma na „Upiorze w Operze” wiele lat temu i wtedy ogromne wrażenie wywarła na mnie scenografia – owszem, odbiegała bogactwem od tej w najlepszych teatrach na świecie, ale nie spodziewałem się czegoś takiego w Polsce. Ta zastosowana w „Mamma Mia!” nie była aż tak imponująca, ale nie mam jej nic do zarzucenia – była estetyczna, a wykorzystanie ekranów LED momentami mnie pozytywnie zaskoczyło. Niestety, znakiem czasów jest szukanie sponsorów do spektakli – w tym przypadku LOT i Neckermann objęli patronat – ale „reklama” na początku była na tyle pomysłowa, że oglądałem ją z zainteresowaniem.
Zawsze lubiłem piosenki ABBY, ale nie byłem jakimś szczególnym ich fanem, przetłumaczone jednak na język polski i dostosowane do spektaklu, wywierały znacznie lepsze wrażenie, co mnie kompletnie zaskoczyło. Ich piękno w przeważającej części jest wydobyte dzięki znakomitym warunkom wokalnym aktorów. W szczególności to Anna Sztejner wywoływała gęsią skórkę na moim ciele – zasługuje na najwyższe możliwe noty. Sama scena ze zdjęcia nagłówkowego, kiedy to dopiero poznałem potęgę jej płuc i gardła, jest sama w sobie warta odsłuchania.
Nie jestem wielkim fanem teatru, ale są spektakle, które należy zobaczyć i „Mamma Mia!” jest jednym z nich. Znakomita muzyka, fantastyczni aktorzy i wyborna orkiestra. Jeśli sami nie macie ochoty jej obejrzeć, to kupcie najbliższym bilety w prezencie – podziękują Wam za to. No i spieszcie się, bo nasze kupiliśmy w lutym… na czerwiec.