Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Cała Muzyka – 2012/12

Cała Muzyka – 2012/12

0
Dodane: 11 lat temu

Led Zeppelin – Celebration Day – Cena: 10,99 Euro

Led Zeppelin Celebration DaySą tacy artyści, którzy nie grają gatunku muzyki, jakiej słucham na co dzień, a mimo to goszczą na moim gramofonie dość często.

Album Led Zeppelin IV, dumnie i zasłużenie, na mojej półce otwiera swoją okładką przedział nazwany „Inne”. Dzięki temu jest zawsze pod ręką i mogę bardzo szybko po niego sięgnąć. Ciarki przechodzą mnie z góry na dół, a później z dołu na górę, absolutnie kocham za to Led Zeppelin. Dlatego tak bardzo czekałem na 19 listopada, kiedy to ukazał się koncert „Celebration Day”, nagrany w Londynie. Był rok 2007, a muzycy ostatni raz grali ze sobą 27 lat wcześniej. Nie dziwne więc, że o bilety na to wydarzenie starało się około 20 milionów ludzi z całego świata! Tak samo długo jak na sam koncert członkowie legendarnego składu kazali poczekać na jego wydanie.

Jak bardzo warto było czekać, ciężko mi opisać. To po prostu trzeba zobaczyć i trzeba tego posłuchać. Każdy, kto to zrobi, zachowa się dokładnie tak jak ja i tuż po zakończeniu koncertu od razu będzie chciał go mieć na swoim odtwarzaczu. Led Zeppelin od zawsze kojarzy mi się z prawdziwą muzyką, z taką kwintesencją dobrego grania i dopracowania każdego detalu. Wszystko jest na bardzo wysokim poziomie. Każdy instrument, w każdym numerze, brzmi od początku do końca idealnie. Podobnie jest ze stroną wokalną. Oni nie mają gorszego ogniwa, dobrali się perfekcyjnie. Mimo, że panowie w 2007 roku nie byli już w swoich najlepszych latach (pomijając syna Johna Bonhama), to naprawdę ciężko jest się do czegoś przyczepić. Usłyszeć jeszcze raz tak dobrze zagrane perełki jak „Stairway To Heaven”, „Kashmir” czy „Black Dog” – bezcenne. Panie i Panowie: Jimmy Page, Robert Plant, John Paul Jones, oraz Bonhama junior! Czapki z głów, klasa sama w sobie, czyli Led Zeppelin i ich wymarzone podsumowanie kariery – „Celebration Day”!

Alicia Keys – Girl On Fire – Cena: 9,9 Euro

Alicia Keys Girl On FireJedyny koncert, jaki posiadam na dysku swojego MacBooka, to nagranie z Brooklyn Acadamy of Music, zarejestrowane w 2005 roku przez MTV Unplugged, gdzie Alicia Keys – mówiąc krótko – pozamiatała. Oglądałem ten koncert w przybliżeniu jakieś 62 razy i nigdy przenigdy nie miałem chociaż najmniejszej ochoty przeciągnąć go do kosza. Jest boski i przesłuchałem go dzisiaj pewnie 63 raz. Alicia, od swojego debiutu w 2001 r., nie nagrała zbyt dużo płyt, bo tylko 5 licząc z tą, o której będę pisał. Trzeba jednak przyznać, że w jej dyskografii nie ma słabych pozycji. „The Diary of Alicia Keys” oraz „As I Am” to moje ulubione albumy artystki, dlatego już od pierwszego przesłuchania „Girl on Fire” wiedziałem, że ten stanie gdzieś na podium, razem z dwoma wcześniej wymienionymi. Przede wszystkim cieszy fakt, że jest to album, na którym słyszymy Soul i R&B, co w tych czasach jest niestety coraz rzadsze, a granica między popem i tymi gatunkami jest coraz bardziej zacierana. Od zawsze Alicia Keys ma w sobie to, co strasznie mnie pociąga i to, w czym zakochałem się już dawno temu. To coś, to New York. Ona nosi to głęboko w sercu i czuć to w każdym dźwięku, jaki wydaje. Nie ważne, czy jest to jej głos, czy dźwięk fortepianu, na którym gra. Jak słucham jej płyt to zawsze, bez wyjątku, w mojej głowie krąży gdzieś myśl o tym pełnym klimatu mieście.

„Girl On Fire” to tytuł, który może mylić, bo ta płyta nie jest fire, a raczej soft. Dużo na niej spokojnych ballad i ten fakt cieszy, bo takie numery to właśnie Alicia. Widać, że sama artystka też o tym wie i nie próbowała na siłę tworzyć hitów do list przebojów. Prawie wszystkie numery tworzą jedną wspólną całość, bez jakiegoś znaczącego odchyłu. Jedynie „New Day” – wyprodukowane przez jej męża Swizz Beatza – i gościnny numer z Nicki Minaj „Girl On Fire”, odbiegają od konwencji płyty i przy tym paradoksalnie mogą znaleźć się na listach przebojów. Tym numerem z list przebojów, mam nadzieję, będzie „New Day”, bo w połączeniu z clipem to czysty New York. Nic dodać, nic ująć. Na koniec zostawiłem sobie wisienkę na torcie, w postaci „101”… obłęd! Coś pięknego! Ciarki, dreszcze i mrowienia ciała w różnych miejscach, więc uważajcie.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .