Cała Muzyka – 2013/01
Co trzeba zrobić, żeby w obecnych czasach osiągnąć wielki sukces na scenie muzycznej? To pytanie zadają sobie zapewne miliony zespołów na całym świecie, a niektórym z nich nawet udaje się znaleźć na nie odpowiedź. Brytyjska grupa Mumford & Sons jest idealnym tego przykładem. Recepta? Styl ulicznych grajków z lat 60. Mandolina, akordeon, banjo i świetny charyzmatyczny wokalista. Ogólnie rzecz biorąc, mocno alternatywny styl, który w czasach hipsterskich sprzedaje się tak, jak każdy kolejny model iPhone’a w dniu premiery. Po pierwszej platynowej już płycie „Sigh No More”, która podbiła Wyspy i nie tylko, przyszedł czas na kolejny wyczekiwany przez fanów materiał pod nazwą „Babel”. Pierwsze wrażenie słuchając M&S jest dziwaczne, przecież to jakieś country połączone z folkiem! O co ten cały szał? Jednak gdy przesłuchamy jeden, później drugi, trzeci numer, to czas przestaje istnieć i jest po nas. Przepadliśmy na kilka kolejnych godzin. Ta muzyka jest po prostu hipnotyzująca. Specyficzne szarpanie gitar z mandoliną w tle wprowadza w jakiś dziwny stan, w którym nie masz ochoty szukać drzwi wyjściowych. Do tego kapitalny wokalista Marcus Mumford, który w każdym numerze jest bezbłędny. Czego można chcieć więcej? Każdy utwór jest idealnie umieszczony tam, gdzie jego miejsce, dzięki czemu album jest niebywale spójny, a ponad godzina słuchania upływa tak szybko, jak czas na wakacjach. Nie jestem w stanie wskazań choćby jednego numeru, który spodobałby mi się bardziej od reszty, ale nie ma też takiego, który omijam. Dla mnie „Babel” to jeden, bardzo długi, od początku do końca świetny utwór, jaki należy przesłuchać w całości. Mumford & Sons, oprócz niewątpliwego sukcesu jaki już osiągnęli, zrobili coś jeszcze, co jest niezwykle ciężkie, gdy na scenie jest taki tłok. Oni stworzyli swój własny styl grania, który myślę, że będzie ich wizytówką jeszcze przez ładny szmat czasu.
Star Guard Muffin. Mówi Wam to coś? Nie bardzo? Może trochę podpowiem. Kamil Bednarek. Teraz już lepiej? To ten młody chłopaczek, który dwa lata temu wygrał „Mam Talent”, rozkochując w sobie przy okazji wszystkie pokolenia Polek, od młodych gimnazjalistek, po starsze panie. Tego wszystkiego dokonał tworząc muzykę Reggae, która w naszym kraju jest czymś absolutnie niszowym, tym bardziej Kamil zasłużył sobie na duży szacunek. Od tego młodego człowieka bije tak wielka pozytywna energia, która kiedyś towarzyszyła ikonie tej muzyki, czyli samemu Bobowi Marleyowi. Oczywiście takie porównanie jest delikatnie mówiąc mocne, ale gdybyśmy przeskalowali świat na Polskę, to śmiało możemy powiedzieć, że Kamil Bednarek to nasz Bob Marley.
Słuchając jego nowej płyty „Jestem” nie mogłem wyjść z podziwu nad stroną wokalną. To, co Kamil nagrał często dosłownie powala z nóg. Jeśli ten młody człowiek będzie się nadal rozwijał w tak kosmicznym tempie, to strach się bać, dla mnie śmiało może podbijać świat. Czuć, że podróży na Jamajkę nie zmarnował na paleniu pewnej zielonej rośliny, z której ten kraj słynie, a do Polski nie wrócił tylko z wypełnionymi płucami, ale również przywiózł to coś w sercu. Coś, co ciężko opisać, ale można wyczuć i usłyszeć na krążku „Jestem”. Strasznie cieszy fakt, że Bednarek robi swoje i nie nagrywa tego, co masy chcą słuchać, On nagrywa to, co sam chciałby usłyszeć. Cały album to absolutnie klimat Reggae, może są małe odchyły w stronę np. Hip-Hopu w numerze „Jestem Sobą” mamy scratche, a tekst jest Bragga, ale bit to nadal Reggae. Jest też ukłon w stronę Marka Grechuty, który jak widać wiele znaczy dla Bednarka, stąd odświeżona wersja „Dni, których jeszcze nie znamy”. Myślę, że to nagranie może jeszcze nam się znudzić, bo to idealny pokarm dla wszystkich rozgłośni radiowych.
Najważniejszą rzeczą, jaką słychać od początku do końca w każdej sekundzie wszystkiego, co Kamil nagra jest wielka miłość do muzyki. On tym żyje i cieszy się tym, że może to przekazywać dalej, a robi to rewelacyjnie. Posiada ogromny talent, niespotykanie świetne ucho i wyczucie rytmu, oby tylko tego nie zmarnował, bo to zdecydowanie nasz materiał eksportowy, a tak mało ich mamy.
Proszę zacznijcie przesłuchiwać od numeru „Revolution”. To niemożliwe, że ktoś, kto nie urodził się na Jamajce mógł nagrać coś takiego. Absolutnie mój numer jeden płyty.