Mastodon

Designerska polszczyzna

10
Dodane: 11 lat temu

Język polski powszechnie uważany jest za jeden z najtrudniejszych do opanowania. Fakt, że urodziłem się Polakiem, sprawia, że nasza mowa nie sprawia mi szczególnych problemów. Nie jestem oczywiście specjalistą i zdarza mi się palnąć językową gafę, jednak stale walczę z różnorodnymi wpadkami i udoskonalam styl wypowiedzi. Czytanie książek czyni człowieka mądrzejszym, więc i dobór odpowiedniego słownictwa do wyrażania własnych myśli przychodzi mi lekko. W tym tekście posłużę się jednak określeniami, które nie uchodzą za eleganckie. No bo co to w ogóle jest customizacja?

Tak, customizacja. Określenie pochodzące oczywiście z języka angielskiego, oznaczające możliwość dostosowania czegoś do własnych upodobań. Możliwość konfiguracji, modyfikacji, zmian. Boli mnie, gdy widzę więc zamiast jednego z kilku polskich określeń (a nie wymieniłem w tekście wszystkich) paskudztwo nie pasujące ani do angielskiego, ani do polskiego, ani też do żadnego innego języka. Idiotycznie i bezmyślnie wykorzystywane stało się z czasem na tyle powszechne, że można trafić na nie nawet na sporych portalach i blogach. Podobnie wygląda sprawa scrollowania, czyli przewijania (ewentualnie przesuwania, ale rzadko spotyka się je w tym kontekście). Głupota? Ogromna, podobnie zresztą do określenia „designerski”. Że co? Jaki? Design to nic innego jak projekt, designer to projektant, więc po co wprowadzamy do języka określenie „designerski”? Projektancki – tak to brzmi dosłownie. Niezbyt elegancko, nie do końca nowocześnie i dźwięcznie, jednak zgadnijcie, które z tych określeń znajduje się w Słowniku Języka Polskiego? Zresztą na zastępstwo znajdzie się sporo innych słów, niejednokrotnie lepiej precyzujących przekaz.

Bardzo zabawną kwestią jest też wplatanie słów z obcych języków do polskiego, jeśli mają one swoje odpowiedniki, które niemal nie różnią się pisownią. Developer (deweloper), blogger (bloger) , vinyl (winyl) – a po naszemu to co, niefajnie? Nie muszę chyba wspominać, jak głupio wygląda tekst, w którym znienacka pojawiają się tego typu wtręty. Oczywiście, znajdziemy wyjątki pokroju nazw własnych, których nie sposób zapisać inaczej, niż w sposób oryginalny. Czasem trafi się również na określenie, które polskiego odpowiednika po prostu nie ma i zastosowanie obcego wyrazu jest konieczne (przy czym dotyczy to głównie terminologii specjalistycznej). Dlaczego jednak, w dobie ogólnodostępnego internetu i darmowych słowników internetowych mamy w pozostałych przypadkach pisać byle jak, nie szanując ojczystego języka? Autor stosujący tak bezwartościowe makaronizmy mógłby równie dobrze wybiec nago na ulicę, wymachując transparentem z hasłem „Książki są dla debili”.

Spotykam się czasem z argumentem, że polszczyzna ewoluuje, dostosowuje się do coraz to nowocześniejszych czasów. W pełni się z tym zgadzam – gdyby język nie ulegał przemianom, dzisiejsza polszczyzna niczym nie różniłaby się od tej sprzed tysiąca lat, a tym samym nijak miałaby się do współczesności. Czemu jednak mamy upychać w tekstach zwroty, które z powodzeniem można zastąpić istniejącymi i funkcjonującymi w polskim języku słowami? Jeśli po to, by zademonstrować własną ignorancję i nieoczytanie to cóż, skuteczniejszej metody nie ma.

Paweł Hać

Ten od Maków i światła. Na Twitterze @pawelhac

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 10

Masz wiele racji w tym co piszesz. Język polski jest bardzo bogaty jeśli chodzi o słownictwo. Dlaczego więc nie używać w tekstach polskich odpowiedników słów zapożyczonych z innych języków.
Odnoszę wrażenie, że stosowanie takich słówek w tekście ma za zadanie pokazanie czytelnikowi jak bardzo nowoczesny i obyty w temacie jest jego autor.

O tak, uwielbiam “content” (lub jak niektórzy piszą “kontent” choć chyba nie zdają sobie sprawy, że to inne znaczenie). Moim zdaniem mistrzem polskiego Internetu w używaniu makaronizmów jest “Szcześcionogi Nadredaktor”.

Taa, polskie odpowiedniki. Tylko kto ma pisać poprawnie w języku polskim?
Ci, którzy piszą: Apple’owi, Apple’u, iPhone’ie?
Wkrótce jeden z drugim napisze, że był w San Francisco’u, Cupertino’ie,
lub też Chicago’u, albo innym Tokio’u.
Może ci gimnazjaliści, ktôrzy nie mają pojęcia ile jest dni w roku, lub ci,
którzy twierdzą, że ziemia ma 7 księżyców?

Ten artykuł to oczywiście bardzo słuszna uwaga, zgadzam się tutaj całkowicie. Nie należy jednak popadać w całkowitą krytykę każdego, kto użyje zapożyczonego słowa, bo to zawsze miało miejsce. Dawniej z łaciny, potem z niemieckiego/rosyjskiego – teraz angielskiego.

Tego typu zabiegi (np. użycia słowa content) odbywają się jedynie w blogach “specjalistycznych” czy też “branżowych” – jakkolwiek tego nie nazwiesz. I tak długo, jak w rozmowie to nie bardzo przeszkadza, a czasem paradoksalnie ułatwia komunikację bo można (dla przykładu) omówić funkcję bez zbędnego spolszczania jej i to jest dużo prostsze, to jednak w tekście tego typu zapożyczenia wyglądają dość… dziwnie.

Mowa specjalistyczna rządzi się swoimi prawami, jestem tego świadomy :) Na myśli miałem jednak przypadki, gdzie ktoś nawet nie próbuje znaleźć odpowiednika, albo też używa błędnie obcego wyrazu lub sformułowania.

Generalnie też jestem za czystością języka. Oczywiście są sytuacje gdzie trudno krótko i trafnie nazwać to i owo bez zapożyczeń (np. niefortunne tłumaczenie słowa “dithering” jako “roztrząsanie”), ale nasz polski język jest naprawdę elastyczny i wieloznaczny, więc warto spróbować.

Mnie nie tyle irytują jednowyrazowe makaronizmy i obcojęzyczne wtręty co tłumaczenia na siłę całych zwrotów, np. “at the end of the day”. Dlaczego mówić”na koniec dnia” skoro mamy przecież własne “koniec końców” lub “ostatecznie” i podobne?

Kolejna sprawa to nowomowa “pokolenia Neo”. Gdy czytam “zalajkuj” miast “polub” czy wręcz słyszę w publicznej telewizji “łomżing” i podobne dziwactwa, to zastanawiam się, czy można jeszcze większy chlew w naszej mowie i piśmie zrobić…?

Jakiś czas temu w darmowej gazecie “Metro” pojawił się konkurs, w którym za zadanie było wymyślenie polskich odpowiedników dla słów, które zostały powielone wprost z języka angielskiego. Pojawiło się słowo “plikonios”, jako odpowiednik pendrive, czy “słuchanka” dla audiobooka. Niestety nie trafiłem potem na ostateczne wyniki tego konkursu. Może warto napisać do Metro w tej sprawie.

A mnie wkurza używanie zwrotów typu “101” które się nagle zrobiły popularne w Polsce po tym jak się pojawiły za granicą, a które nie znaczą nic.
Tak samo jak usłyszę że w badanym kejzie developer nie potrafił zrobić porządnego dizajnu bakendu i kontent się nie fituje do frejmu.