Mój pierwszy Mac – Titanic
Rok 2001. Cóż to był za rok – wziąłem ślub, WTC, premiera iPoda i… tytanowego PowerBooka G4.
Moim pierwszy Makiem był Titanic G4 550 MHz. Tak go wszyscy użytkownicy, i nie tylko, nazywali. Był piękny. Cienki. Tytanowy – stąd nazwa. Piekielnie, jak na owe czasy, szybki. Miał rozwiązania, których nie miała ŻADNA konkurencja – ekran panoramiczny, obsługa zewnętrznego monitora w rozdzielczości Full HD, slotowe DVD z nagrywarką CD (jeszcze nie SuperDrive), FireWire, ethernet gigabitowy i co najważniejsze… Wi-Fi. Był, nie żartuję, dwa i pół razy cieńszy od mojego ówczesnego korpo-Compaqa.
Macami interesowałem się od połowy lat 90. Z ciekawością oglądałem je na Polnej w pierwszym w Warszawie sklepie, gdzie można było na żywo pomacać makówki. Jak tylko podłączyłem się do internetu, wtedy jeszcze modemem 33600, jedną z najczęściej odwiedzanych stron była strona Apple. Bardzo podobał mi się ten sprzęt, ale nie miałem odwagi przesiąść się na niego. Nie pracowałem w branży graficznej czy reklamowej, gdzie już wtedy Maki były normą. Pracowałem w korporacji, w której niepodzielnie rządził Compaq, IBM i potem HP. Informatycy nie chcieli nawet słyszeć o tym, że można mieć Maca. Takie były czasy.
Moje zaciekawienie Macami wzrosło jeszcze bardziej, gdy po kilku latach przerwy skontaktowałem się z moim przyjacielem, jeszcze ze szkoły podstawowej. Od słowa do słowa okazało się, że ma on w domu PowerBooka G3 Pismo i korzysta z niego w „zwykły sposób”. Internet, komunikatory (iCQ, GG), gry. Jak się okazało, nie miał z tym żadnego problemu. Jednoznacznie zburzył tym wszelkie mity, jakimi karmiłem się, czytając Chipy, PCWorldy czy słuchając wspomnianych wcześniej korporacyjnych informatyków.
Klamka zapadła – kupuję. Grudzień 2001. Ponieważ wtedy ceny Maców w Polsce były nawet nie z kosmosu, tylko z czarnej dziury, zdecydowałem się kupić go w USA. Znajomy, który akurat był za wielką wodą, skontaktował się ze mną i powiedział, że jego kolega ma do odsprzedania kupionego dwa miesiące wcześniej „jakiegoś laptopa z nadgryzionym jabłuszkiem”. Okazało się, że był to zaprezentowany w październiku Titanic. Byłem w siódmym niebie.
Komputer przyjechał do mnie po kilku tygodniach. Dosyć szybko przestawiłem się. Od tego momentu moje życie się zmieniło. Wracając z pracy, peceta nawet nie wyjmowałem z teczki. Bo czekał na mnie, oczywiście prócz żony i psa, mój wspaniały Titanic. Byłem zafascynowany MacOS 9.2. Długo zwlekałem, aby zainstalować OSX. Zdecydowałem się dopiero po pół roku, od razu na Jaguara (10.2). Wcześniejsze wersje były praktycznie nieużywalne w naszych, polskich warunkach.
Po Titanicu miałem kolejne laptopy – Powerbooka G4 Alu 17″ (2004), MacBooka Pro 17″ C2D (2007), MacBooka Pro 17″ Unibody (2009 – którego mam nadal, mojego „Woza”). Teraz korzystam z MacBooka Pro 13″ Unibody z 2011 roku i czekam na to, co zostanie zaprezentowane po wakacjach, bo na razie do wszystkiego mi wystarcza.
Muzyka była i jest moją wielką pasją, ale iPod przez długi czas nie przemawiał do mnie. Pierwszego iPoda – niedawno mogliście zobaczyć, jak go przerobiłem – kupiłem dopiero na początku 2006 roku. Też się od razu w tym sprzęcie zakochałem…
Tak już mi zostało. Teraz, po tylu latach, nie wyobrażam sobie zmiany. Zbyt głęboko wsiąkłem w ekosystem. Zbyt przyzwyczaiłem się do wygody rozwiązań, jakie oferuje Apple. Zbyt przyzwyczaiłem się do jakości, wyglądu i dizajnu. Zostałem kupiony, a w zasadzie sam się sprzedałem Apple’owi i nie żałuję tego, bo mam łatwiejsze życie i nie muszę się przejmować problemami, jakie mają użytkownicy z drugiej strony okna.
—
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 8/2014