Cała Muzyka – 2014/12
Apollo Brown & Ras Kass – Blasphemy
Producent Apollo Brown kolejny raz wyjeżdża z Detroit i kontynuuje swoją podróż po stanach w celu wskrzeszania legend rapu. Tym razem trafił na zachodnie wybrzeże i swoje mocne bębny skrzyżował z weteranem Ras Kassem.
Po wcześniejszych producenckich projektach Apollo z O.C czy Guilty Simpsonem cała rzesza fanów trueschoolowego rapu z lat 90. mogła chociaż na chwilę odłożyć na półkę swoje winylowe perełki od DJ Premiera czy 9th Wondera. Apollo Brown przypomina, za co pokochaliśmy prawdziwy, klasyczny rap, kwintesencja Nowego Jorku z lat, kiedy wydane zostały prawie wszystkie najlepsze albumy w historii tego gatunku. W swoich albumach sięga po raperów, którzy być może nie są mistrzami przebojowego flow, ale lirycznie to absolutnie pierwsza liga.
Ras Kass w grze jest od dwudziestu lat i na bitach od Apollo brzmi tak, jakby właśnie jego forma była szczytowa. Odrodzenie to chyba najlepsze słowo, jakiego można w tym przypadku użyć. Takie albumy udowadniają, jak ważną rolę w muzyce pełni producent. Ras Kass płynie na takich bitach, wbijając się w każdą zwrotką idealnie, tak jakby ci dwaj artyści pracowali ze sobą przez całe życie. Sprawdzone patenty z poprzednich albumów Apollo mogą wydawać się odgrzewane i powielane wielokrotnie, ale właśnie dlatego sięgamy po albumy producenta z Detroit. Pięknie przycięte i przeciągnięte soulowe sample, dużo smyczków i ciężki bas, a wszystko brzmi jak ze szlachetnie zdartego winylu. Nic nowego Apollo nie pokazał, pokazał jedynie, że jest mistrzem w tym, co robi, udowodnił po raz kolejny, że proste bity bronią się same. Ras Kass napisał dobre teksty o wszystkim, czyli o życiu. Sprawy damsko-męskie, trochę wspomnień z życia na ulicy, życiowe rady i uwagi na sprawy ważne. Oprócz Ras Kassa na „Blasphemy” możemy usłyszeć niezłe zwrotki gości, na uwagę zasługuje Pharoahe Monch, Royce Da 5’9″, Bishop Lamont i Xzibit.
Ciekawe, gdzie następnym razem w swojej podróży zatrzyma się Apollo Brown. Jedno jest pewne, to będzie kolejny klasyk z kimś, kogo dobrze znamy z niezapomnianych lat 90.
Czytając „Natalia Przybysz”, cały czas podświadomie czytamy „Sistars”, ale to już najwyższy czas, żebyśmy czytali ze zrozumieniem i bez żadnego przekręcania. Czytając „Natalia Przybysz”, myślmy o niezwykle solidnej, solowej wokalistce. Artystce, która nie boi się nagrywać albumów od początku do końca po swojemu, dokładnie tak, jak tego chce. Mimo tego, że czasami sporo ryzykuje i musi wszystkim udowadniać swoje racje. Na naszej scenie takie zachowanie nie jest normą. Natalia może sobie pozwolić na wiele w muzyce, dzięki niezwykle szerokim horyzontom, które rozwijała przez całe życie. Jazz, soul, R&B, funk, blues, rock − taka baza pozwala na nagrywanie czego tylko się chce. Jeśli do tego dodamy talent do pisania dobrych tekstów, to wtedy przed naszymi oczami staje postać Natalii Przybysz.
Jej trzeci solowy album „Prąd” to poniekąd kontynuacja wcześniejszego projektu „Kozmic Blues: Tribute To Janis Joplin”. Jednak tym razem to o wiele bardziej dojrzała i osobista płyta. Większość tekstów napisanych zostało przez Natalię i zdecydowanie da się to odczuć. Tym razem poruszane tematy dotykają samą artystkę i nie są to łatwe teksty, napisane do piosenek radiowych. Muzycznie w dalszym ciągu słychać fascynację Janis Joplin, a kompozycję wyjęte są z lat 60., co brzmi świetnie. Słychać, że gdyby Natu przeniosła się w czasie, to nie miałaby problemów z odnalezieniem się w tamtej epoce. Niezwykłe jest połączenie klasycznej bluesowej aranżacji z soulowymi zapędami Natalii. Brzmi oryginalnie i dzięki temu cały album ma niepowtarzalny styl. Bardzo cieszy fakt, że Natalia swoje teksty napisała w języku polskim, co jeszcze bardziej nabrało osobistego charakteru albumu „Prąd”. Natalia Przybysz zabawiła się w niezłego elektryka, który swoją robotą jest w stanie naładować akumulatory wielu słuchaczom. Jedynie szkoda, że ładowanie trwa lekko ponad 43 minuty, trochę za mało, to tylko 10 numerów.