Cała Muzyka – 2015/02
Dwadzieścia pięć lat i singiel, który na YouTube obejrzało na ten moment 69 022 597 osób − takiego faktu nie można pominąć.
Andrew Hozier-Byrne urodził się w Irlandii i tam nagrał swój hit „Take Me To Church”. Ktoś na pewno wysłuchał artysty i zabrał go do kościoła, ale po przesłuchaniu jego debiutanckiego albumu wyraźnie słychać, że to był kościół w Ameryce. Piękna, bluesowa baza zabarwiona jest wszystkim, co amerykańskie. Soul, folk, gospel, country, a nawet R&B – w tym wszystkim Irlandczyk czuje się jak w domu, nie mam pojęcia, jak to możliwe. Sytuacja jest dziwna, bo z daleka pachnie redneckiem z południowej części Stanów Zjednoczonych. W każdym utworze zawartym na tym albumie słychać, jak ważnym miejscem dla Hoziera jest właśnie kościół. Zarówno muzycznie, jak i tekstowo wszystko zaczepia się o wiarę. Bóg, dobro, zło i grzech to słowa, które używane są w każdej historii zawartej na tym krążku. Oprócz uduchowienia Hozier wyniósł z domu jeszcze niezwykle dobre bluesowe ucho, które przekazał mu ojciec. Dawno już nie słyszałem tak dobrego, naturalnego bluesa. Album o skomplikowanej i niewyjaśnionej nazwie „Hozier” od razu rozpoczyna największy hit − „Take Me To Church” i bardzo dobrze, bo dzięki niemu dowiadujemy się, jak będzie brzmiała całość. Jeśli komuś podoba się ten numer, to cały krążek wejdzie jak wieczorne piwko przy meczu. Natomiast jeśli cokolwiek drażni Cię w tym nagraniu, to spokojnie możesz odpuścić i posłuchać czegoś innego. Ten album, mimo mieszanki wielu wspomnianych wcześniej gatunków, jest po prostu jednostajny i przewidywalny – jak noc po dniu. Dlatego dla wielu osób może wydać się zwyczajnie nudny. Jednak znajdą się też tacy jak ja i to „piwko” będą pili bez końca, rozkoszując się smakiem każdego łyku.
D’Angelo & The Vanguard – Black Messiah
Czternaście lat D’Angelo przygotowywał prezent, który niespodziewanie wszyscy fani dostali pod choinkę 2014 roku. Przedwczesną premierę albumu spowodowały wydarzenia z 9 sierpnia w Ferguson. Ciemnoskórego 18-letniego Michaela Browna zastrzelił na ulicy biały policjant Darren Wilson. Policja z Ferguson twierdzi, że nastolatek zachowywał się agresywnie. Natomiast świadkowie utrzymują, że Wilson strzelał do nieuzbrojonego Browna, choć ten stał z rękami podniesionymi do góry. Uniewinnienie policjanta wywołało zamieszki i powrót do tematu rasizmu.
Początkowo nowy album legendy D’Angelo miał ukazać się na początku 2015 roku, ale wspomniane wcześniej wydarzenia i poruszenie amerykańskiego społeczeństwa po uniewinnieniu policjanta spowodowały, że artyści postanowili, że „Czarny Mesjasz” zostanie wydany wcześniej. D’Angelo powrócił do korzeni i dużo tym ryzykował. Muzycznie materiał nagrany z muzykami The Vanguard to przeprawa przez dżunglę żywych instrumentów, które grają jak szalone absolutnie wszystko. Można momentami odnieść wrażenie, że dźwięki, które usłyszymy na tym albumie, zostały nagrane, aby sprawdzić, jak dużo potrafi mistrz D’Angelo. Nie ma co się doszukiwać schematów i obecnych trendów muzycznych, The Vanguard zagrał muzykę prosto z serca, jednocześnie zabijając słuchacza swoją dokładnością i perfekcją. Setki gitarowych riffów, tona dęciaków i miliony uderzeń w perkusję tworzą funk, rock i soul w czystej postaci, jakiej nie słyszałem od lat. Muzycznie „Black Messiah” to czyste szaleństwo. Mimo tak cudownych dźwięków to i tak na pierwszym planie za każdym razem, gdy tylko poruszy ustami, jest boski D’Angelo. Co ten człowiek wyczynia z ludzkim głosem niestety nie da się w żaden sposób opisać. Jeśli, jak pisałem wcześniej, ten album był dla niego sprawdzianem, to skali ocen mi brakuje. D’Angelo śpiewa w każdej możliwej skali i zmienia ją kiedy tylko ma na to ochotę.
Nie możemy też zapominać o pięknej pomocy w drugim rzędzie, jaką zaprezentował The Vanguard. Głosowo cudownie uzupełniali pierwszy plan, pozostając cały czas tłem, a momenty z chórkami pozostaną w mojej głowie na długo. Jeśli do tego wszystkiego dodamy przekaz każdego napisanego na tę płytę tekstu, to mam nadzieję, że tytuł „Black Messiah” wpisze się na listę dzieł wybitnych.