Cała Muzyka – 2015/04
Cała Muzyka to dział w naszym miesięczniku iMagazine. Prowadzą go bracia Jarek i Norbert Cała, prezentując ciekawą muzykę z najprzeróżniejszych gatunków dla wszystkich.
O.S.T.R. – Podróż zwana życiem
Bardzo czekałem na tę płytę, bo byłem przekonany, że to będzie dobry album. Skąd ta pewność? Ponieważ z twórczością Ostrego mam tak, że lubię jego co drugie dzieło, a że poprzednia płyta nie do końca mi podeszła, to oczekiwania związane z kolejnym albumem były większe.
Mój szacunek do Ostrego jest olbrzymi. Mniej więcej jak odległość między Warszawą a Nowym Jorkiem. Jest jednym z niewielu raperów w Polsce, których bez problemu możemy nazywać prawdziwymi artystami. Przemawia za nim wszystko: teksty, flow, doskonałe ucho, muzyczne wykształcenie i pracowitość. Jeśli dodamy do tego fakt, że sam siebie produkuje, a poziom tych produkcji to wierzchołek góry, niczym w grze komputerowej powstaje gracz z maksymalnymi umiejętnościami. Taki właśnie jest Adam Ostrowski, czyli O.S.T.R.
Najlepsze jest to, że wszystko, co napisałem, jest dokładnym odzwierciedleniem „Podróży zwanej życiem”. Sam Ostry nie ukrywa, że to dzieło życia i chyba trzeba się pod tym podpisać. Najbardziej osobiste zapiski przelane w jedne z najlepszych bitów od wielu lat. Nowoczesność, świeżość, trochę jakby odrodzenie. Jakby zamknął jakiś etap życia i gracz przeszedł dalej, na kolejny poziom. Tak jak pisałem na początku, spodziewałem się, że to będzie dobry album, ale nawet w największych snach nie pomyślałbym, że będzie tak rewelacyjny. Pokazał nowym kotom, że na razie to on siedzi przy najlepszym stoliku w knajpie, podczas gdy młodzi gracze muszą jeszcze poczekać w kolejce na wejście do środka.
Sama oprawa graficzna zasługuje na dużą uwagę, za co wielki hołd należy się Forinowi – grafikowi, którego prace od lat zdobią polski hip-hop, a ta wykonana dla albumu „Podróż zwana życiem” może okazać się dziełem życia, więc na naszych oczach tworzy się historia.
Jeśli chodzi o warstwę muzyczną, to O.S.T.R z holenderskim kolektywem Killing Skills zrobił coś, czego się po nim nie spodziewałem. Jeszcze bardziej zaskoczył mnie sam rezultat tej współpracy. Mistrz sampli dosyć mocno z nich zrezygnował na rzecz elektronicznych instrumentów i żywego grania. Wyszło na dobre i chyba głównie stąd to wrażenie świeżości i odrodzenia. Czekamy na więcej!
Kendrick Lamar – To Pimp a Butterfly
Prace nad nowym wydaniem Kendricka trwały grubo ponad dwa lata. Biorąc pod uwagę oczekiwania po dwóch poprzednich albumach „Section 80” i „Good Kid, m.A.A.d City”, trudno się temu dziwić. Pierwszy pomógł mu wbić się w samo centrum hip-hopowego światka i sporo namieszać, a drugi potwierdził tylko, że talent niepozornie wyglądającego chłopaka z Compton to nie kwestia przypadku. Atmosfera przed wydaniem nowej płyty podgrzewana była kolejno wydawanymi singlami, dwiema nagrodami Grammy i kontrowersyjną okładką, która − nie wiedzieć czemu − tydzień przed zapowiadaną datą albumu nagle pojawiła się, wprowadzając wszystkich fanów w stan „WTF?”. Cóż, po pierwszym singlu „I” spodziewać się można było bardziej przebojowej płyty. Drugi – „The Blacker The Berry” to był dysonans. Lista producentów nie pozwalała jednoznacznie stwierdzić, że nie będzie to album określony wokół jednego brzmienia. I właśnie dokładnie tak jest. Flying Lotus tuż przed wydaniem albumu zapowiadał, że będzie to petarda, która wyniesie Lamara na inną planetę hip-hopu. Trudno się z tym nie zgodzić, kiedy na jednym krążku mamy taki sztab: George Clinton, Thundercat i Flying Lotus. Takim sposobem na „To Pimp a Butterfly” mocno wpływa funk, thrash metal, elektronika i rzecz jasna hip-hop. Sądzę, że Kendrick mógłby podarować sobie wszelkie interludy i wpakować tam dodatkowe kawałki, ale przecież to jego dzieło. Pierwszy singiel „I”, w którym Kendrick śpiewa, w założeniu miał się opierać o sample z „That Lady” zespołu Isley Brothers, ale skończyło się na osobistym błogosławieństwie Ronalda Isleya i gościnnym występie w innym numerze. Finalnie dostajemy najlepszy numer wydany w 2014 roku, który może rządzić jeszcze w 2015.
Drugim kawałkiem, który powoduje zakwasy szyi, jest „King Kunta”. Reagowy bas wprowadza piękny klimat, który wydawać by się mogło mówi: „Ta piosenka jest do bujania się”. Ale, w przeciwieństwie do 99% mainstreamowych raperów, dotyka dosyć istotnych kwestii. I w tym miejscu muszę przejść do „The Blacker The Berry”. Obydwa wspomniane utwory dotyczą ważnych społecznych tematów w USA, szczególnie gorących po roku 2014. Po wydarzeniach w Ferguson i innych stanach jako jeden z nielicznych poruszył niejednowymiarowo kwestie tożsamości Afroamerykanów. Stosując przewrotność, czy to w kwestii muzycznej, czy tekstowej, zmusza do refleksji, która nie prowadzi do prostych i jednoznacznych wniosków. Tak jak zresztą okładka z rewelacyjnym przesłaniem, które przypomina skąd jest hip-hop, na czym wyrósł i gdzie jest teraz.