Wielki Kanion i Dolina Śmierci
W poprzednim wydaniu iMagazine opisałem jednodniową wycieczkę do parku narodowego Yosemite w Kalifornii, którą odbyłem podczas grudniowej wizyty w San Francisco. Tym razem opowiem o dwóch kolejnych parkach – Wielkim Kanionie oraz Dolinie Śmierci.
Jednym z głównych założeń zimowego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych był zróżnicowany plan zwiedzania. Podczas wcześniejszych amerykańskich wycieczek skupiałem się przede wszystkim na miastach, dlatego tym razem zależało mi także na bardziej oddalonych miejscach, do których dotarcie wymagało wynajęcia samochodu. Już sama jazda przez amerykańskie bezdroża była znakomitą atrakcją i zupełnie nowym doświadczeniem, a dodatkowo pozwoliła na dotarcie w rejony i miejsca, których nie udałoby się odwiedzić podczas tradycyjnej wycieczki.
Jak już wspominałem, układając plan podróży do USA, zdecydowałem się na trzy z najbardziej znanych amerykańskich parków narodowych – Yosemite, Wielki Kanion i Dolinę Śmierci. O ile bazą wypadową do pierwszego z nich było San Francisco, o tyle wyjazdy do dwóch kolejnych rozpocząłem w Las Vegas. W tym miejscu nie mógłbym nie wspomnieć w kilku słowach o mieście, które w popkulturze jawi się jako stolica hazardu i rozrywki. Połączenie neonów, wszechobecnych kasyn, hoteli i klubów nocnych przyciąga do największego miasta stanu Nevada miliony turystów każdego roku; dla mnie jest ono jednak synonimem kiczu i tandety, którego nie jestem w stanie potraktować jako ciekawej atrakcji turystycznej. Obraz ten w dużej mierze zgadzał się z moim wyobrażeniem tego miejsca, dzięki czemu uniknąłem wielkiego rozczarowania.
Głównym powodem, dla którego zdecydowaliśmy się na zarezerwowanie noclegów w Las Vegas, jest jego atrakcyjna lokalizacja. Miasto znajduje się mniej więcej w połowie drogi między dwoma interesującymi nas parkami narodowymi. Dotarcie do Wielkiego Kanionu wymagało około czterech godzin jazdy w kierunku wschodnim, a do Doliny Śmierci – około trzech godzin w kierunku zachodnim. Jak przystało na słynne amerykańskie miasto, Las Vegas cechuje także bardzo duża dostępność atrakcyjnych połączeń lotniczych, dzięki czemu przylot z Los Angeles i wylot do Nowego Jorku nie był ani zbyt kosztowny, ani zbyt skomplikowany.
Mieliśmy niezwykle napięty plan – wyjazdy do obu parków były jednodniowymi wycieczkami, które wymagały wielogodzinnej jazdy wynajętym samochodem i powrotu do hotelu w Las Vegas. Plusem takiego rozwiązania był fakt, że po powrocie mogliśmy spędzić wieczór, eksplorując miasto. Stolica hazardu sprawdziła się idealnie w roli jedynie dodatku do parków narodowych, a nie głównego punktu naszej trasy. Najlepiej udowodnił nam to ostatni dzień, który w całości przeznaczyliśmy na Las Vegas. Już po kilku godzinach okazało się, że… nie ma tam, co robić. Swoje zrobiła także pogoda – intensywne opady deszczu zniechęcały do jakiegokolwiek zwiedzania, przez co kilka godzin spędziłem na obrabianiu zdjęć z wcześniej odwiedzonych miejsc.
Wielki Kanion
Park Narodowy Wielkiego Kanionu (ang. Grand Canyon National Park) znajduje się w północnej części stanu Arizona. Od Las Vegas dzieli go około 130 mil trasy, która w początkowej części jest typową autostradą, a następnie stopniowo zmienia się w wąską drogę przez amerykańskie pustkowia. Momentami panowały dosyć trudne warunki drogowe, niezwykłe okoliczności przyrody sprawiały jednak, że wielogodzinna jazda samochodem była czystą przyjemnością. Wielokrotnie zdarzało nam się zatrzymywać, by zrobić zdjęcia i podziwiać widoki wokół trasy przez Arizonę.
Muszę przyznać, że decyzja o poświęceniu zaledwie jednego dnia na wyjazd do Wielkiego Kanionu była błędem. Wyjeżdżając o 9 rano, do celu dotarliśmy dopiero przed 15, co spowodowało, że mieliśmy jedynie 2–3 godziny światła dziennego i de facto tyle czasu na obejrzenie tego parku narodowego. Z tego powodu zdecydowaliśmy się na przejazd południową stroną (tak zwana South Rim), która według przewodników i opinii znajomych jest znacznie ciekawsza od strony północnej. Pomimo bardzo krótkiego pobytu na miejscu, udało mi się wykonać wiele ciekawych zdjęć.
Park Narodowy Wielkiego Kanionu pod pewnymi względami przypominał odwiedzone wcześniej Yosemite, o którym pisałem w marcowym numerze iMagazine. Najbardziej charakterystyczną cechą wspólną jest fakt, że wizyta w parku narodowym to tak naprawdę kilka godzin jazdy samochodem i regularnego zatrzymywania się na punktach widokowych. Już po wjeździe na południową pętlę naszym oczom ukazała się dolina rzeki Kolorado, a widok bezkresnej przepaści towarzyszył nam po lewej stronie przez kilkadziesiąt kilometrów. Największe wrażenie z całą pewnością wywarł pierwszy punkt, w którym zatrzymaliśmy samochód. Chociaż kolejne lokacje oferowały nieco lepsze widoki, to jednak pierwsze spojrzenie na kanion zapamiętałem najlepiej. Skala tego miejsca zapiera dech w piersiach – właściwie nie da się ubrać w słowa uczucia towarzyszącego momentowi, w którym stajemy nad przepaścią jednego z najbardziej znanych symboli Ameryki. Efektu nie oddają również nawet najlepsze zdjęcia zrobione w tym miejscu.
Powrót do Las Vegas zajął nam znacznie mniej czasu niż dojazd do Wielkiego Kanionu. Wynikało to z faktu, iż z racji późnej pory robiliśmy znacznie mniej przerw w podróży, a pokonywana przez nas trasa była stosunkowo pusta. Pomimo częstych zmian za kierownicą, do stolicy hazardu dotarliśmy bardzo zmęczeni. Właśnie z tego powodu polecam poświęcenie co najmniej dwóch dni na Wielki Kanion – w jego okolicy znajduje się wiele hoteli, kempingów oraz kwater, które pozwolą odpocząć po długiej podróży i znacznie dogłębniej zwiedzić tę atrakcję turystyczną.
W tym miejscu warto wspomnieć o kilku kwestiach technicznych, które mogą przydać się podczas planowania wycieczki do Wielkiego Kanionu. Według mnie Las Vegas było dobrą bazą wypadową, bo jest tam duże miasto w dogodnej lokalizacji, międzynarodowe lotnisko z bogatą ofertą połączeń i mnogość otaczających je atrakcji. Warto także pamiętać o opłatach wjazdowych do parku – w przypadku samochodu bilet kosztuje 30 dolarów i pozwala na tygodniowy wstęp zarówno na północną, jak i południową trasę otaczającą kanion.
Dolina Śmierci
Już kilka godzin po powrocie z Wielkiego Kanionu musieliśmy wstać, by jak najwcześniej ponownie wyruszyć w drogę tym razem w kierunku zachodnim. Naszym celem był kalifornijski park narodowy – Dolina Śmierci – obszar bezodpływowej depresji na pustyni Mojave. Miejsce to jest znane jako najbardziej suchy punkt Ameryki Północnej (w niektórych latach deszcz tu w ogóle nie pada, w innych – nie przekracza 50 milimetrów opadów rocznie) oraz jeden z najgorętszych punktów na Ziemi. Z oczywistych względów temperatura w styczniu nie była wysoka – nie przekraczała kilkunastu stopni Celsjusza, co zbytnio nie odbiegało od warunków zastanych w Las Vegas.
Jak w przypadku Wielkiego Kanionu, również ten park narodowy znajduje się w miejscu, do którego wygodnie i łatwo dojedziemy z Las Vegas. Alternatywnie punktem startowym może być Los Angeles, dystans do tego miasta to jednak prawie 260 mil (odległość z Las Vegas to, dla porównania, 140 mil). Podobnie jak poprzedniego dnia, droga do celu prowadziła przez malownicze rejony stanu Nevada, a następnie Kalifornii. Dojazd, wliczając postój na lunch w lokalu legendarnej sieci z burgerami In-N-Out w miasteczku Pahrump, zajęła około czterech godzin.
Jazda przez dziesiątki mil amerykańskiego pustkowia to ciekawe doświadczenie, które ma jednak także pewne wady. Przekonaliśmy się o tym, gdy po wyjeździe na trasę okazało się, że w baku naszego samochodu pozostało niewiele paliwa. Najbliższym punktem ze stacją benzynową była wspomniana wcześniej miejscowość Pahrump, do której dotarliśmy z minimalnym zapasem benzyny. Cała przygoda skończyła się dobrze, jednak na przyszłość warto pamiętać o tym, że podczas wielogodzinnej jazdy możemy mieć bardzo ograniczony dostęp do sklepów, stacji i innych usług.
Zgodnie z przewidywaniami, Dolina Śmierci dosyć znacznie różniła się od dwóch poprzednich parków narodowych. W przeciwieństwie do Yosemite i Wielkiego Kanionu nie zastaliśmy tu bramek wjazdowych, a jedynie znak informujący o przekroczeniu granicy rezerwatu i samoobsługowy automat do uiszczenia opłaty za wstęp. Również sam sposób „zwiedzania” był inny: przez całą drogę otaczały nas wzgórza i bezkresne puste przestrzenie; zatrzymywaliśmy się w przypadkowych miejscach, a nie wyznaczonych punktach, których tutaj nie ma zbyt wiele. Jadąc wzdłuż Wielkiego Kanionu, miałem wrażenie, że oglądam zjawisko, które znajduje się obok mnie. W Dolinie Śmierci czułem się częścią tego zjawiska, otoczony nim z każdej strony.
Niezwykłą cechą Doliny Śmierci jest panująca tam kompletna cisza, którą przerywał tylko odgłos pojedynczych samochodów mijających nas na trasie. Nigdy wcześniej nie byłem w miejscu, które tak doskonale jest pozbawione jakiegokolwiek hałasu: stojąc bez słowa pośród wzgórz i skał, można było odnieść wrażenie, że znajdujemy się w zupełnie innym, pustym świecie. W wielu momentach można było usłyszeć bardzo cichy szum samochodu przejeżdżającego w odległości kilku kilometrów, którego nie zakłócało nic innego niż dźwięki wydawane przez nas samych. Trudno jest w pełni opisać odczucia towarzyszące przebywaniu w Dolinie Śmierci – trzeba to przeżyć samemu.
Podsumowanie
Po tegorocznej wyprawie do Stanów Zjednoczonych mogę powiedzieć jedno: piękno tego kraju najlepiej odkrywać poza szlakiem, daleko od miast, przemierzając samochodem dziesiątki mil amerykańskiego pustkowia. Pisząc te słowa, nie próbuję umniejszać wartości moich ulubionych metropolii: San Francisco, Nowego Jorku oraz Los Angeles. Staram się natomiast zachęcić do urozmaicenia planu wyjazdu do USA, gdyż parki narodowe sprawią, że każdy kolejny dzień pobytu stanie się niezwykłą przygodą, a nie tylko zwiedzaniem kolejnych atrakcji turystycznych. Doskonałym przykładem są opisane przeze mnie miejsca: Yosemite, Wielki Kanion oraz Dolina Śmierci. Każde z nich trzeba zobaczyć na własne oczy, by w pełni poczuć ducha Ameryki.
Więcej zdjęć z mojego wyjazdu do USA znajdziecie tutaj.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 4/2016
Komentarze: 1
Świetny artykuł, idealnie zbilansowany stosunek zdjęć do tekstu. Często ludzie mają z tym problem- albo za dużo opisów, a mało zdjęć, albo odwrotnie. U Ciebie w sam raz- tak trzymaj.
Ale żeby się trochę przyczepić- pisałeś że piękno USA najlepiej widać poza najpopularniejszymi miejscami. I zgadzam się z tym, ale w tekście w sumie opisujesz najpopularniejsze miejsca na południu, więc trochę się to gryzie z tym zdaniem ;)
Ja żałuję, że jak byłem w USA dwa razy na W&T to nie przywiązywałem większej uwagi do zdjęć, nie to co teraz. Przez co mam mnóstwo świetnych wspomnień, ale zdjęcia słabiutkie :/ Ale to też były inne czasy- 10 lat temu, brak sensownych aparatów w komórkach itp. Chciało się zdjęcia, trzeba było taszczyć lustrzankę ;)