Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Chile – południowoamerykański cud

Chile – południowoamerykański cud

Michał Zieliński
mikeyziel
0
Dodane: 7 lat temu

W zeszłym miesiącu sugerowałem, że peruwiańskie piwo nie jest dobre. Kilka dni w Chile pokazały mi, że może być gorzej. Więc porada numer jeden, gdy jedziesz do Ameryki Południowej: weź swoje piwo.


Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 11/2016


Ale nie o alkoholu miałem tutaj się rozwodzić, a o jednym z dziwniej ukształtowanych krajów świata. Szerokość Chile nigdy nie przekracza 350 kilometrów, za to jest długie na prawie 12 razy więcej. Podobno wynika to z naturalnej granicy, jaką są Andy. Tych absurdalnych wymiarów doświadczyłem dwa razy. Pierwszy – lecąc z Santiago (stolica) do Antofagasty. Na pokładzie samolotu spędziłem dwie godziny, według mapy pokonałem zaledwie jedną trzecią długości kraju. Drugi – jadąc na wschód z położonej nad Oceanem Spokojnym Antofagasty. Po trzech godzinach jazdy wylądowałem zaskakująco blisko granicy z Boliwią. I właśnie o miejscu, do którego jechałem, będzie ten materiał.

San Pedro de Atacama. Mała miejscowość położona na pustyni Atacama to atrakcja przyciągająca wielu turystów każdego roku. Wysiadając tam z samochodu, miałem wrażenie, że ponownie przeniosłem się w czasie. Stare, niskie zabudowy, kurz i piasek zalegające na ulicach, kobiety noszące dzbany na głowie – mieszkając w centrum Warszawy, nie przywykłem do takich widoków. Ze złudzenia wyrwała mnie tylko ikonka na telefonie sygnalizująca zasięg 3G. Wypakowaliśmy się i od razu ruszyliśmy na zwiedzanie.

Tutaj mała dygresja. Nie jestem ekspertem od podróżowania, a w San Pedro spędziłem dwa dni, nie chciałbym więc Wam tłumaczyć, jak planować wyjazd, bo zwyczajnie nie mam do tego kompetencji. Jadąc tam, wzięliśmy wypożyczonego pick-upa z napędem na cztery koła, żeby być kompletnie niezależnymi. Większość osób jednak na miejscu zapisuje się na zorganizowane wycieczki. Podczas pobytu zarówno cieszyłem się z naszej decyzji, jak i przeklinałem ją. Wracamy do historii.

Na pierwszy ogień poszły dwie doliny: Śmierci (tak, podobna sprawa jak w USA) oraz Księżycowa. Warto tam wybrać się wieczorem, ponieważ wszyscy chcą w tej drugiej zobaczyć zachód słońca. My wyjechaliśmy około 16, co dawało nam niecałe trzy godziny na zwiedzanie.

Jak niektórzy z Was wiedzą, potrafię zgubić się w warszawskim metrze i oczywiście zrobiłem to na pustyni. Rezerwat, który opiekuje się obiema dolinami, umieścił tylko jeden drogowskaz na całym obiekcie, a turyści muszą polegać na bardzo prostej mapce dołączanej do biletu wstępu. To był ten moment, gdy żałowałem, że nie wybraliśmy się na wycieczkę zorganizowaną, bo finalnie w ogóle nie dotarliśmy do Doliny Śmierci. Całe szczęście, w Księżycowej zaliczyliśmy wszystko.

Przejazd przez nią nie jest złożony, jedziemy bowiem po wyznaczonej trasie, zatrzymując się na każdym z parkingów. Pierwszym przystankiem jest naturalna jaskinia i przejście przez nią wymaga nie lada umiejętności noktowizyjnych. W środku nic nie widać, a niektóre odcinki wymagają praktycznie położenia się i przeturlania. Z dużym zdziwieniem przyswoiłem fakt, że wyszedłem z niej bez skręconej kostki. Jeśli odrobina gimnastyki Wam nie straszna – polecam.

Drugi parking pominęliśmy. To punkt widokowy, skąd później oglądaliśmy zachód słońca. Pozostałe atrakcje Doliny Księżycowej to trzy kamienie nazwane „Tres Marias”, ponieważ przypominają ludzkie sylwetki, oraz liczne punkty widokowe. Szybko się nudzi.

Zachód słońca to inna sprawa. Po zaparkowaniu czekał nas 30-minutowy spacer. Chodząc po pustyni, warto włączyć odpowiednią muzykę ze „Star Wars” – motyw Rey czy Luke’a doskonale pasują do dreptania po piasku. Bardzo szybko przekonaliśmy się też, dlaczego ta dolina nazywana jest „księżycową”. Sól pokrywająca wszystko dookoła sprawia, że wszystko wygląda, jakby działo się właśnie na Księżycu. Spektakularne. Słońce zaszło, my wróciliśmy do hostelu na zimną noc. To w końcu pustynia, a wrzesień to ciągle zima na tamtej półkuli.

Rano czekała nas wczesna pobudka. Kolejną atrakcją na liście były gejzer w El Tatio. Podobno najlepiej ogląda się je przy wschodzie słońca, a to oznaczało wyjazd o 6:00 rano i przejazd wąskimi, górskimi trasami w kompletnej ciemności. Na miejsce dotarliśmy jakieś 20 minut przed wschodem słońca. Wyszliśmy z samochodu i zamarzliśmy. Odczuwalna temperatura nie przekraczała -239 stopni Celsjusza, a stanie przy ciepłych gejzerach niewiele pomagało. Wróciliśmy więc do pick-upa, skąd przy akompaniamencie dmuchawy ogrzewającej wnętrze przyglądaliśmy się wszystkim tym, którzy przyjechali na zorganizowane wycieczki. Oni marzli. Temperatura stała się akceptowalna, dopiero gdy słońce wzeszło. Promienie słoneczne przebijające się przez parę wydobywającą się z dziur w ziemi wyglądały wprost oszałamiająco. Zdjęcia tego nie potrafiły oddać. Napatrzyliśmy się i wróciliśmy do San Pedro, zatrzymując się po drodze przy kilkumetrowych kaktusach.

Popołudnie spędziliśmy na zwiedzaniu lagun w poszukiwaniu flamingów. Zadanie niby proste. Wsiąść do samochodu, przejechać 160 kilometrów i wjechać do parku. Jednak trasa, która tam wiodła, była prosta jak od linijki. Żadnych zakrętów, żadnych pagórków, prosto. Na domiar złego dookoła była pustka. W oddali było widać zarys gór, ale poza tym – nic. Najnudniejsza przejażdżka mojego życia. Widoki, które zastaliśmy u celu, w zupełności ją wynagrodziły.

Lazurowa woda. Piękne góry pokryte intensywnie zieloną przyrodą. Czerwone skały. I ta pustka. Cisza. Spokój. Co prawda nie było flamingów, ale i tak wystarczyło, bym nie potrafił skupić wzroku na jednym punkcie. Gdyby nie wszechobecna sól, prawdopodobnie rozłożyłbym parawan i nikogo nie wpuszczał. Niesamowite.

To miejsce chyba najbardziej oddało turystyczną część Chile. Miałem tam do czynienia z terenem nieskażonym przez ludzką działalność. Uwielbiam miasta, spędziłem w nich całe życie. Za każdym razem, gdy się przeprowadzam, ciągnie mnie do większego. Dlatego czasem dobrze jest odpocząć od budynków, ulic, korków, bałaganu. Wyciszyć się. Na Atacamie tego doświadczyłem. Prawdopodobnie nie trzeba lecieć na drugi koniec świata, by poczuć to samo, ale jeśli tam będziecie, to koniecznie zaklepcie sobie z dwa dni w San Pedro. Na powrót polecam dłuższą trasę przez wyschnięte jezioro. Fakt, droga nie jest wygodna ani przyjemna, ale przejazd nią to niezapomniane przeżycie. Spotkacie tam też flamingi. Warto.

Teraz przynajmniej wiem, skąd wzięło się angielskie „chill”.

Michał Zieliński

Star Wars, samochody i Taylor Swift.

mikeyziel
Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .