Jak wygląda wyjazd dziennikarski, czyli ze Skodą Citigo w Pradze [galeria zdjęć]
Do Pragi udaję się w zastępstwie Jaśka (Jana Urbanowicza, dla formalistów), ponieważ jemu wypadła jakaś operacja – bodajże przyszywają mu kajdanki do ciała, w postaci obrączki na palcu serdecznym prawej ręki – na prezentację Skody Citigo. Jak wiecie, w iMagazine staramy się wspomnieć o wszystkich właściwościach samochodów, ale skupiamy się głównie na technologii w nich zawartych – mam nadzieję, że wrażenia z VW Tiguana sprzed paru tygodni przypadły Wam do gustu. Jako że nie spodziewam się zbyt wiele nowości w przypadku najmniejszy Skody, bratniej duszy VW Up (tak swoją drogą, zupełnie przegapili możliwość nawiązania współpracy reklamowej z Pixarem, a’propos filmu UP!; no chyba, że była, ale to ja ją przegapiłem), to postanowiłem podejść trochę inaczej do tematu…
Warszawa w tle…
Od Yaris do Citigo
Jak usłyszałem o tym, że prezentacja dotyczy Citigo, to zaśmiałem się na głos. Otóż, przed paroma tygodniami, starszy pan, prawdopodobnie pirat drogowy, na terenie zabudowanym, wjechał z takim impetem w zaparkowaną przy drodze Yariskę, że szukaliśmy jej sto metrów dalej na słupie, nie będąc pewnym czy to auto, czy wiata autobusowa. Osiemdziesięciodwuletni mężczyzna, ku własnemu zaskoczeniu, przeżył. To wydarzenie zapoczątkowało poszukiwania „nowego” samochodu.
Zaczęliśmy od wycieczki sponsorowanej korkami po wszelkich salonach marek, które miały komisy – przewidziany budżet był niższy niż wymarzony samochód. W Toyocie, ku konsternacji sprzedawcy, dowiedziałem się, że nie każdy Japończyk tej marki ma w pełni ocynkowane nadwozie, co stało się standardem w niemieckich markach od ponad trzech dekad. Przy okazji dowiedziałem się, że Auris, którą się zainteresowaliśmy, nie była nigdy uszkodzona, ani nie miała wypadku – wymieniono w niej jedynie przedni zderzak z błotnikiem, tylną ćwiartkę oraz tylny zderzak. Kosmetyka, nie dzwon. Tak się sprzedaje auta w komisie przy jednym z największych dealearów w Warszawie. Zaletą jest gwarancja producenta na samochody w ofercie… To zaleta prawda? Pomimo, że nadwozie nie jest ocynkowane, a auto nie jest „bite”, tylko po „kosmetycznych” poprawkach?
W każdym razie…
Nieudane zwiedzanie północnej Warszawy poskutkowało naszym przemieszczeniem się do południowo-zachodnich dzielnic, gdzie zatrzymaliśmy się w salonie Skody – na oku mieliśmy tam używaną Citigo w „idealnym stanie, po starszym panie”. Idealny stan, w tym przypadku, oznaczał rysy i wgniecenia na każdym kawałku blachy i plastików na zewnętrz samochodu, część z nich po ręcznym retuszu pędzelkiem. Pominę wnętrze, które nie było sprzątane od nowości, ale ta trzyletnia Citigo miała tak porysowane szyby, jakby jej właściciel skrobał lód stalowymi grabiami.
Zniechęcony, udałem się do ekipy zajmującej się nowymi samochodami i okazało się, że jest jedna sztuka, wyposażona w klimatyzację, którą można wziąć od ręki. Niestety, cena była za wysoka. Po długich negocjacjach, teściowa wyrwała ją w cenie zbliżonej do tej trzyletniej, z gumowymi dywanikami i pełnym bakiem paliwa – nie wiem jak jej się udało uzyskać 20% rabatu, ale zabieram ją od tamtej chwili na każde zakupy. Dzięki temu, miałem okazję przejechać się tym małym jeździdełkiem kilkukrotnie i przyznaję, że zostałem zaskoczony – spodziewałem się wrażeń zbliżonych do jazdy na pace Nyski po dachowaniu, a w rzeczywistości Skoda całkiem komfortowo przemieściła mnie z punktu A do B.
Lądowanie w Pradze i widok na kopalnię odkrywkową.
WAW-PRG
Start z Warszawy do Pragi miał odbyć się o 9:10, w piątek. Dla mnie prawie się nie odbył, bo korki. Dojazd zajął mi tak długo, że na lotnisko wpadłem na 3 minuty przed zamknięciem check-in. Pobiegłem i o 8:30 znalazłem w końcu stanowisko, które odprawiało ludzi na lot do Pragi. Było puste. Spojrzałem w prawo. Spojrzałem w lewo… Jest! Jakaś pani targała metalową tabliczkę i nie była zajęta niczym innym. Zapytałem jej czy wie gdzie mogę się odprawić do Pragi. Spojrzała na zegarek, podniosła wzrok i powiedziała: „Ma Pan jeszcze minutę – nie ma pośpiechu”. Uff! Przy okazji okazało się, że byłem już zacheckowany (to dlatego nie udało mi się tego zrobić online), więc dostałem jedynie boarding pass i poszedłem do security.
Jak to zwykle bywa na Chopina, spotkałem się ze skrajnie dziwnym zachowaniem podczas sprawdzania bezpieczeństwa. Pan przez rentgenem zapytał czy mam elektronikę. Odpowiedziałem, że iPada i aparat – iPad leżał na tacce, a aparat jest w plecaku. „Dobrze, proszę przechodzić”. Biiiip! Oho, będzie macanko! Sprzęt przejechał, ale kazano mi go wyjąć z plecaka. „Przecież mówiłem, że każda elektronika musi być wyjęta” dowiedziałem się. Nie, nie mówił Pan tego. Nigdy też w całym swoim życiu nie musiałem wyjmować aparatu z pokrowca, który był w torbie, która była plecaku. Wyjąłem, przejechał, fuck you very much.
Lot odbył się szybko i bezboleśnie. Dla własnej przyjemności kontynuowałem swoją fascynującą lekturę instrukcji obsługi BBEdit – edytora tekstu. Serio, świetna „książka”.
Praga i Skoda
Grupa Skodziarzy zebrała się zaraz po wyjściu z samolotu i w takim składzie znaleźliśmy się przed lotniskiem. Tam też znalazły nas Panie ze Skody, które eskortowały nas do budynku po drugiej stronie ulicy. Po krótkim, trzy-minutowym spacerze, zobaczyliśmy ferię barw – Citigo w każdym dostępnym kolorze, w tym sporo zielonych i czerwonych. Pięknie! Nie lubię szarości w motoryzacji…
Przed krótkim briefingiem, w którym opowiedziano nam o nowościach, dostaliśmy możliwość zjedzenia śniadania – wybrałem przepyszne croissanty z szynką i serem (prawie jak po francusku!) – i połączyliśmy się w pary. Zostałem ja i Pan Witek, więc podaliśmy sobie ręce i przeszliśmy na ty.
Etap 1 – Z lotniska do Pragi
Wybrałem nam perełkę wśród Citigo – model Monte Carlo, wyposażony w 1-cylindrowy silnik o mocy 75 KM. Spodziewałem się, że to maleństwo będzie fruwało po drodze, bo przecież waży mniej niż człowiek, który przebył Saharę z jedynie bukłakiem pełnym wody. Nic bardziej mylnego! Porządne przyspieszenie zaczynało się 5800 obrotów na minutę i kończyło się ułamek sekundy później, na 6000… Za to autko było w pięknym, czerwonym kolorze, z czarno-czerwonym wnętrzem, do którego naprawdę nie miałem zastrzeżeń.
Trasa wiodła przez okoliczne piękne wioski wokół Pragi. Te zrobiły na mnie ogromne wrażenie – czyste ulicy, chodniki, do których nie wykorzystano kostki brukowej, przystrzyżone trawniki i wszechobecne ograniczenia do 30 km/h, do których miejscowi się stosowali. No i żadnych billboardów ani reklam! W porównaniu z tym co dzieje się pod Warszawą, to oceniam, że brakuje nam 20 lat, aby dogonić peryferia Pragi.
Mnie więcej po godzinie dotarliśmy do…
Bastion XXXI
Restauracja Bastion XXXI stała się naszym punktem wypadowym. Pod nią parkowało kilkanaście (lub więcej) Citigo, w każdej dostępnej kombinacji. Były modele podstawowe, Style i Monte Carlo (wyposażenie), z silnikami 60 KM i 75 KM, wyposażone w ręczne i zautomatyzowane skrzynie biegów, w każdym możliwym kolorze, na białych, srebrnych i czarnych felgach. Był też model dostosowany w fabryce do CNG (gaz ziemny), ale tym nie jeździliśmy.
W restauracji dostaliśmy obiad – wziąłem wyborną kaczkę – i wolny czas do godziny 18:00, o której mieliśmy wyruszyć na lotnisko (ale nie później!). Do dyspozycji mieliśmy trzy pętle po Pradze, wiele samochodów oraz nasze własne nogi. Z Witkiem wybraliśmy się na najkrótszą (którą zrobiliśmy dwukrotnie), 20-minutową, w Citigo wyposażonym w zautomatyzowaną skrzynię biegów. Jak teściowa kupowała swój samochód, to próbowałem się dowiedzieć co to dokładnie za skrzynia biegów, ale sprzedawca nie potrafił mi przekazać odpowiedniej wiedzy. Jak się okazało, ASG to konstrukcja przypominająca skrzynię manualną, z tą różnicą, że sprzęgło jest operowane hydraulicznie. To nie jest automat ze sprzęgłem hydrokinetycznym. Wada jest jedna – ta skrzynia jest leniwa. Zalety, w mieście, są ogromne – nie trzeba korzystać ze sprzęgła, skrzynia sama zmienia biegi (możemy też robić to ręcznie) i auto nie stacza się do tyłu na górce.
Została nam jeszcze godzina, więc wykorzystaliśmy ją na spacer po mieście.
Do domu
Na lotnisko oczywiście dotarliśmy jako ostatni – wydzwaniali do nas, martwiąc się, że nie zdążymy, ale zostały jeszcze dobre dwie godziny na lotniskowe zakupy. A potem rozpoczął się hardcore…
Nasz samolot, ze względu na burze nad Polską, dotarł z półgodzinnym opóźnieniem. Pilot zapowiedział, że będzie starał się nadrobić zaległości i jak powiedział, tak zrobił. Wspiął się na 10 tysięcy metrów, złapał wiatr w żagle (wiało nam 220 km/h w pupę) i w Warszawie lądowaliśmy dokładnie 46 minut później. To o 9 minut szybciej niż lot z Wrocławia do stolicy. Niestety, na tych 10 kilometrach turbulencje były tak silne, że nie dało się utrzymać kieliszka z winem, więc piliśmy je duszkiem. Niektórzy też dodatkowo wspomagali się modlitwą, kurczowym trzymaniem się kolan oraz wkraczaniem na kolejne poziomy znieczulenia – nie dziwię się, że się bali, bo takich wstrząsów sam nie doświadczyłem od wielu lat.
Czego się nauczyłem
Po pierwsze, Monte Carlo to jedyna słuszna Citigo – piękne czarno-czerwone wnętrze zrywa z nudą współczesnych, miejskich maluchów. Po drugie, model Style też nie jest zły – ma beżowo-czarne wnętrze, które też nie jest nudne. Po trzecie, wziąłbym sobie automat, bo jest prawie tak samo szybki, a zdecydowanie wygodniejszy. Po czwarte, muszę ponownie odwiedzić Pragę – zbyt długo mnie tam nie było.
Komentarze: 2
1 cylindrowy? silnik z motocykla?
Litrowy. Oops. 🙂