Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Tallin na weekend

Tallin na weekend

4
Dodane: 5 lat temu

Tallin to nie jest standardowy kierunek na wyjazdy weekendowe lub wakacyjne. Warto jednak zainteresować się tym miastem, bo jest tam pięknie. Poza tym sam pomysł kierunku jest oryginalny i gwarantuje, że większość znajomych tam nie była.


Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 5/2018

Do Tallina trafiłem, łącząc „pożyteczne z przyjemnym”. Dwudniowy wyjazd służbowy przedłużyliśmy o weekend, co w przypadku podróżowania z czterolatkiem było idealnym rozwiązaniem.

Estonia ma 1,3 mln mieszkańców, z czego 440 tys. mieszka w Tallinie. Znajomy kiedyś w żarcie powiedział, co zresztą okazało się prawdą, że gdybyśmy przenieśli podwarszawskie Piaseczno do Estonii, to byłoby to czwarte co do wielkości miasto w kraju. Powierzchniowo Estonia stanowi 1/6 Polski, jest jednocześnie większa na przykład od Belgii, Holandii, Danii czy Słowacji, przy bardzo małej liczbie mieszkańców. Ciekawostka – wiecie, ile wysp ma Estonia? 1521!

Co istotne, samych Estończyków w Estonii jest tylko 65%, a Rosjan aż 25% (w Tallinie jest to odpowiednio 53% do 38%). Przekłada się to na trudną historię i relacje z sąsiadami. Przy takiej strukturze mieszkańców bardzo widać potrzebę pokazywania swojej odrębności. Trudno choćby w kioskach z gazetami znaleźć tytuły rosyjskojęzyczne. Estończycy unikają rosyjskiego i wszyscy mówią po angielsku. Z mojego trzydniowego doświadczenia wynika jedno spostrzeżenie – jeśli ktoś nie mówi po angielsku, to jest to zazwyczaj… Rosjanin. Jednocześnie Estończycy „zapomnieli” rosyjskiego. I wreszcie, pomimo północnego położenia kraju, wszyscy są tu bardzo pogodni.

W tym roku Estonia, podobnie jak my, obchodzi 100-lecie państwowości. W ramach obchodów jest organizowanych mnóstwo wydarzeń kulturalnych i artystycznych. Muzea, koncerty, wystawy… Bardzo dużo się dzieje i warto ten fakt wykorzystać, planując podróż. Wszędzie też widoczne są charakterystyczne logotypy obchodów – stylizowana „18-tka” w kolorach flagi estońskiej, odwołująca się do 100 lat od 1918 roku. Proponuję przed wyjazdem zajrzeć na przykład na stronę Tallinn InYourPocket i popatrzeć, co akurat będzie się działo w planowanym czasie pobytu.

Jak dojechać?

Do Tallina można dojechać samochodem, ale pamiętajcie, że jest to około 1000 km z Warszawy, niekoniecznie autostradą.

Najlepiej oczywiście dolecieć samolotem. Z Warszawy są bezpośrednie loty do Tallina realizowane przez LOT lub Nordikę. Nordika to narodowy przewoźnik estoński, od niedawna będącym własnością polskiego LOT-u. Bilety odpowiednio wcześniej kupione kosztują nawet około 200–300 złotych w jedną stronę. Istotne jest to, że lotnisko w Tallinie jest prawie w centrum miasta i jest świetnie skomunikowane.

Jak i gdzie mieszkać?

My znaleźliśmy hotel przez Booking.com. Jest też oczywiście spora oferta różnych pokoi i mieszkań w całym mieście na AirBnB. Ceny są bardzo różne – od 500/600 złotych w hostelu do 1000+ w hotelach. Pamiętajcie, że w Estonii jest Euro.


Jak jeść i za ile?

Zawsze jak jedziemy z młodym, staramy się mieć śniadanie w hotelu, aby nie musieć się od rana zastanawiać, co i gdzie zjeść. Śniadania są raczej standardowe, w formie szwedzkiego stołu. Nie musimy się stresować, że będzie tylko słodka bułka i kawa, bo Estończycy są jak Polacy i lubią od początku dnia być najedzeni. Schody zaczynają się od lunchu. I nie chodzi tu o kuchnię, choć nie mają jakiejś specjalnej, lokalnej, tylko chodzi o miejsce, którego zwyczajnie nie ma. Przed wyjazdem do Tallina czytaliśmy w przewodniku oraz słyszeliśmy od znajomych, że lepiej wcześniej zarezerwować sobie, nawet jeszcze przed wyjazdem, miejsca w restauracjach. Oczywiście stwierdziliśmy, że „będziemy poza sezonem i nie będzie problemu”. Otóż problem był. Wszystkie restauracje, podkreślam, wszystkie, były w porze lunchowej i kolacyjnej pozajmowane. Jakaś totalna masakra. W Estonii po prostu panuje zwyczaj jedzenia poza domem i spotykania się ze znajomymi w knajpach. Nie zdając sobie z tego sprawy, nieźle się załatwiliśmy i… ostatecznie całkiem nieźle wylądowaliśmy.

Jedynym miejscem, gdzie znaleźliśmy wolny stolik, był niepozornie wyglądający z zewnątrz pub. Znajdował się on vis à vis naszego hotelu. Pudel Baar okazał się najważniejszym miejscem w całej Estonii, od którego zaczęła się rewolucja piwna. Założony kilkanaście lat temu przez Brytyjczyka, miał wybór ponad 100 kraftowych piw, świetnych barmanów i kelnerów, którzy wszystko o nich wiedzieli i bardzo dobrą kuchnię. Co ważne, mieścił się w nim cały, niezależny pokój zabaw. Pudel Baar stał się naszą jadłodajnią na dwa dni.

Ceny jedzenia, trzeba przyznać, są dość wysokie, jak na nasze polskie standardy. Główne danie w restauracji to wydatek średnio 20 euro. Ale za to woda na lotnisku kosztowała tylko jedno euro za butelkę – Okęcie powinno się uczyć…

Transport publiczny, taxi i Uber

Jak wspominałem wcześniej, lotnisko jest genialnie umiejscowione. Prawe w centrum. Bezpośrednio z niego odchodzą autobusy oraz tramwaje. Ale trzeba pamiętać, że transport publiczny jest dość drogi dla turystów. Mieszkańcy Tallina mają co prawda transport publiczny całkowicie za darmo, ale właśnie dlatego płacą za niego przyjezdni. Gdy jest się w kilka osób, tak jak my byliśmy we trójkę, zdecydowanie bardziej opłacało się brać taxi, a już w ogóle najbardziej Ubera. Koszt pojedynczego biletu, bez możliwości przesiadki, na osobę to 2 euro. Uber w większość miejsc dowoził nas za 3–4 euro. Najwięcej zapłaciliśmy za dojazd do wieży telewizyjnej pod miasto – 10 euro, a za 11 euro wróciliśmy stamtąd taksówką.

Jeżdżąc po Tallinie, rozmawiałem z kierowcami, aby dowiedzieć się różnych ciekawostek. Najciekawszą rozmowę odbyłem z jednym z kierowców Ubera, który okazał się… Holendrem! Opowiedział, jak się tu znalazł i że 45-godzinny tydzień jazdy jest wystarczający, aby utrzymać jego i jego rodzinę (żona z dzieckiem). Mieszkają pod Tallinem, 45 minut jazdy do centrum. Kupili tam mieszkanie za 20 tysięcy euro. Byłem w szoku, że jest tam tak tanio, ale ostudził moje pierwsze wrażenie. W Tallinie mała kawalerka dla jednej osoby, nie w centrum, to wydatek już około 150 tysięcy euro…

Co zobaczyć z czterolatkiem?

Zacząłem od tego, że dojechaliśmy z Leonem do mamy w delegacji. Co istotne, byliśmy w Tallinie w połowie marca, kiedy u nas już zaczynało pachnieć wiosną, a tam było nadal –15˚C i pierwszy raz w życiu widziałem Bałtyk zamarznięty na około 100 metrów od brzegu. Dlatego nie braliśmy pod uwagę dłuższych wycieczek na piechotę ani podróży poza Tallin. Zdecydowaliśmy się na zwiedzenie kilku miejsc, które założyliśmy, że spodobają się małemu podróżnikowi. Okazało się, że dobrze wybraliśmy.

Pierwszym celem, absolutnym „must-see”, było Estońskie Muzeum Morskie. Świetnie zrobione, interaktywne muzeum pokazujące historię żeglugi, statków oraz wodnych samolotów. W środku znajdziemy i zwiedzimy prawdziwą łódź podwodną Lambit z 1930 roku, samoloty, mnóstwo makiet. Szkoda, że było zimno, bo na zewnątrz stoją jeszcze okręty, które można zwiedzać. Wejście kosztuje 14 euro, ulgowy bilet – 7 euro, a rodzinny – 28 euro.

Drugim miejscem było Centrum Energii. Takie trochę zmniejszone Centrum Kopernika z Warszawy. Multimedialny ośrodek, w którym dzieciaki mogą wszystkiego dotykać i próbować, jak działa, a tematem przewodnim jest elektryczność. Wejście kosztuje 9 euro i zdecydowanie jest warte swojej ceny, bo młody nie chciał wyjść.

Trzecią atrakcją była wieża telewizyjna pod Tallinem. Miejsce bardzo ważne w najnowszej historii Estonii. To od niej zaczęła się walka o niepodległość. To jej nie mogły zdobyć sowieckie jednostki specjalne w 1991 roku, ponoć dzięki pudełku zapałek, które zablokowało windę. W każdym razie wieża ma 314 m, zaś taras widokowy, z którego w ładny dzień, a taki mieliśmy, widać Finlandię, znajduje się na 175 metrze. Wejście na wieżę kosztuje 10 euro. Widoki są genialne. Dopiero z niej widać, jak ślicznie jest umiejscowiony Tallin – pomiędzy morzem, jeziorami i lasami.

Ostatnim punktem naszego zwiedzania było KUMU, czyli największe muzeum sztuki estońskiej. Zdobyło ono w 2008 roku nagrodę najlepszego muzeum w Europie. Robi niesamowite wrażenie. Piękna architektura i świetna lokalizacja w parku Kadriorg. O dziwo, młody nie był w nim bardzo znudzony. Wstęp do muzeum kosztuje 8 euro, ulgowy 6 euro, a rodzinny 16 euro.

To, czego nie udało nam się zrobić i zobaczyć, to zwyczajnie przejść się po starym mieście i pięknych dzielnicach nadmorskich. W szczególności po artystycznej dzielnicy Kalamaja. Zostawiamy to na następny raz. Mam nadzieję, że latem. Następnym razem postaramy się też zobaczyć coś poza Tallinem. Podobno piękne są wyspy…

Dominik Łada

MacUser od 2001 roku, rowery, fotografia i dobra kuchnia. Redaktor naczelny iMagazine - @dominiklada

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 4