Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu 60 km Białorusi

60 km Białorusi

0
Dodane: 5 lat temu

Na Białorusi, dzięki Aleksandrowi Łukaszence z początkiem ubiegłego roku weszło nowe rozporządzenie dotyczące turystyki bezwizowej. Dzięki tym nowym przepisom można zwiedzać przygraniczną część kraju naszych wschodnich sąsiadów. Wiza nie jest potrzebna, by przez 10 dni poruszać się po strefie Parku Kanału Augustowskiego i w strefie turystycznej Brześć. Nigdy nie byłem na Białorusi, dodatkowo chciałem zobaczyć mniej zniszczoną część Puszczy Białowieskiej. Pojechałem do Białowieży na kilka dni urlopu, by tam przekroczyć granicę i zobaczyć, jak wygląda puszcza po obu stronach granicy. Planem było zwiedzanie Podlasia, podążając ścieżkami rowerowymi.


Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 07/2019

Pierwsze, od czego zacząłem, to wizyta w białowieskim punkcie informacji turystycznej PTTK. Chyba jeden z najfajniejszych takich punktów, w jakim kiedykolwiek byłem. Tam można wyrobić dokumenty pozwalające przekroczyć granicę. Koszt to 120 złotych i wliczone są w to bilety do domostwa Dziadka Mroza i Muzeum Starych Technologii, czyli „Bimbrowni”. Trzeba też obowiązkowo ubezpieczyć się na czas pobytu na Białorusi. W moim przypadku to było chyba 17 złotych. By wyrobić powyższe dokumenty, trzeba mieć ważny paszport. Po dwóch godzinach dokumenty były gotowe. Przy odbiorze dokumentów poprosiłem o pomoc w ustaleniu trasy. Pan w PTTK super wszystko wyjaśnił. Jako że jechałem z Lidią, ustaliliśmy, że zrobimy ok. 60 km. To zresztą optymalna trasa. Należy też pamiętać, że przejście graniczne otwarte jest tylko w ciągu dnia.

Następnego dnia pełni energii ruszyliśmy ku przygodzie. Śniadanie kupiliśmy w sklepie, bo chcieliśmy je zjeść już po drugiej stronie granicy. Przejście graniczne Białowieża–Piererow dopuszcza tylko ruch pieszy i rowerowy. Bardzo spokojne i ciche. Jednak to tu trzeba było zjeść śniadanie, bo nie wolno przewozić wyrobów mięsnych przez granicę. Nawet jeśli to są zamknięte kabanosy czy szynka w kanapce.

Za granicą jest punkt turystyczny, gdzie na podstawie dokumentów z polskiego PTTK dostajemy ręcznie wypisany przez kalkę (!) bilet wstępu do naszych atrakcji. Pierwsze wrażenie to lekki szok. Drogi rowerowe to piękny asfalt. Zero nierówności. Cały teren jest płaski i nawet na rowerze miejskim spokojnie można zwiedzać Białoruś. To zupełnie inaczej niż w Polsce, np. na GreenVelo. Każda droga i pobocze czyste i zadbane.

Pierwszym przystankiem miała być „Bimbrownia” – wizyta połączona z poczęstunkiem lokalnych wyrobów. Pominęliśmy jednak tę atrakcję. To jest właśnie jedyny minus – oznaczenie na drodze. Brak jasnych drogowskazów czy tablic informacyjnych. Tak zupełnie przypadkowo trafiliśmy do Dziadka Mroza. Pan z PTTK na mapie skreślił kilka dróg, które krzyżowały się z naszym szlakiem. To były drogi do posiadłości Aleksandra Łukaszenki. Nie wolno było w nie wjeżdżać, mimo braku wyraźnych zakazów. Tam też podpisano dokument o rozpadzie Związku Radzieckiego. Łukaszenko, by zatrzeć złą opinię tego rejonu, zlecił wybudować Disneyland we wschodniej wersji. Tak powstało domostwo Dziadka Mroza. Oczywiście w dużo mniejszej skali, ale bardzo urocze.

Dziadek Mróz to świecki odpowiednik Mikołaja, propagowany przez władze byłego ZSRR. Sam Dziadek i jego domostwo to urocza wschodnia stylistyka. Wszystko z drewna. Zwiedzaliśmy podpięci pod wycieczkę z Estonii. Przypomniałem sobie język rosyjski, którego uczyłem się za komuny w szkole. Tu wszystkie tabliczki były w dwóch językach – rosyjskim i polskim. Bardzo urocze miejsce, a na koniec zwiedzania „podarek” w postaci na miejscu wypiekanego ciastka.

Ruszyliśmy dalej. Celem było miasteczko Kamieniuki. Jadąc cały czas w lesie, nagle zobaczyliśmy zagrodę z klatką, a w niej niedźwiedzie. Nie było żadnych tablic informacyjnych, a my wjechaliśmy na teren zoo. Dużo większe niż w Białowieży. Były tam właściwie wszystkie zwierzęta, co w polskim odpowiedniku, ale miały większe zagrody i podchodziły do turystów, by mogli je głaskać. Tu wszystko musiało być większe niż w Polsce.

Miasteczko bardzo skromne, ale czyste. Tu można, czy to przy samym zoo, czy w miasteczku, zjeść obiad. Wszędzie na Białorusi można płacić kartą. Ceny są porównywalne do polskich. Tu też ciekawostka, ale na stacji benzynowej jest ładowarka do samochodów elektrycznych, czego nie widziałem po polskiej stronie.

Przed nami została jeszcze jedna, najważniejsza część trasy: Serce Puszczy. To pętla ok. 4–5 km w nieodwiedzanej przez ludzi części lasu. Do Serca powinno się wchodzić z przewodnikiem, który przez 3–4 godziny opowiada o puszczy. Mówi o rzeczach, których nie zauważymy sami. Jednak ilość komarów, gzów i innych krwiożerczych owadów powoduje, że taka wycieczka jest mocno nieprzyjemna. Przejazd rowerem i przeczytanie o puszczy to dla mnie rozsądny kompromis. Sama puszcza robi duże wrażenie. Mroczne i ciemne. Czuć, że cały czas bije mocno i pewne.

Wracając, przejeżdżaliśmy przez uroczą wioskę. Wyglądała jak skansen. Nie widziałem niestety tam żadnych ludzi i nie jestem pewien, czy to był naprawdę skansen dla turystów czy prawdziwe miejsce do życia. Wyjazd rowerem na Białoruś to świetny pomysł na urozmaicenie pobytu na Podlasiu. Nie wiem, czy tak wygląda cała Białoruś, ale to, co widziałem, jest warte zobaczenia. Dla mnie wartością dodaną jest właśnie forma zwiedzania. Rower i ścieżki rowerowe są dla mnie pozytywnym odkryciem.

Adalbert Freeman

Fotoreporter i dziennikarz. Zakochany w krajach arabskich i islamie. Użytkownik nadgryzionych jabłek.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .