Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Szymon Kobyliński – przez muzykę do rowerów

Szymon Kobyliński – przez muzykę do rowerów

1
Dodane: 3 lata temu

W latach 90. był frontmanem jednego z najpopularniejszych zespołów rockowych w Polsce. Potem zaczął projektować jedne z najładniejszych i najlepszych rowerów na świecie. Rozmawiam z Szymonem Kobylińskim.


Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMag Fitness & Bike 3/2020


Dominik Łada – Szymon Kobyliński, to zbieżność nazwisk? Zawsze byłem wielkim fanem, nawet swego czasu uczęszczałem na zajęcia z rysunku do profesora. W sumie teraz nadal jestem fanem, tyle że Twoim. Mocno mnie motywujesz, jak obserwuję Cię codziennie na Stravie.

Szymon Kobyliński – Miło słyszeć. Osobiście nigdy nie poznałem mojego imiennika, ale byliśmy spokrewnieni. Tak BTW – kiedyś, gdy byłem jeszcze nastolatkiem, sporo rysowałem, a moja mama jest malarką (Maria Górska-Kobylińska).

DŁ – Co było pierwsze: rower czy muzyka?

SK – Rower. W latach 70. i 80. mieszkałem w Londynie i tam kręciłem codziennie na parkingu przed domem na kultowym dziś rowerze Raleigh Chopper. Od tamtej pory cały czas miałem kontakt z rowerem. Mniej więcej na początku lat 90., kiedy założyliśmy zespół, kupiłem swoje pierwsze MTB. Miałem okresy, w których jeździłem więcej i też takie, kiedy jeździłem mniej, ale tak naprawdę przez całe życie rower towarzyszył mi stale. Okres, w którym trochę przystopowałem z regularnym jeżdżeniem, to notabene moment, kiedy założyłem firmę rowerową (powód: brak czasu i konieczność sprzedania całej swojej stajni, by pozyskać troche kapitału…).

DŁ – Nie brakuje Ci muzyki? Nie myślałeś o tym, aby wrócić do grania?

SK- Gram cały czas na akustycznej gitarze, ale jest to typowe granie „ogniskowe”. Do grania w zespole, koncertów, estrady itd. zupełnie mnie nie ciągnie. Zresztą w dniu, kiedy postanowiłem, że odchodzę z Blendersów, odstawiłem gitarę całkowicie na pięć lat. Trochę kojarzy mi się to z historiami wielkich kolarzy, którzy z kolei po zakończeniu kariery sportowej odstawiali na wiele lat rowery. Patrząc z perspektywy czasu, uważam, że tworzenie firmy rowerowej jest zajęciem bardziej kreatywnym, niż rypanie tych samych szlagierów dzień w dzień na trasie koncertowej.

DŁ – Wróćmy do rowerów. Skąd zrodził się pomysł, aby stworzyć własną markę? Można powiedzieć, że byłeś pionierem w tej dziedzinie na polskim rynku.

SK – Tak naprawdę nie był to mój pomysł. Ówczesny kolega, a dziś wspólnik w firmie Creme, zobaczył, że importujemy jakieś części tajwańskie (pod oryginalnymi, azjatyckimi markami typu SUPER-X-MEGABIKE) i że całkiem dobrze się sprzedają. Namówił mnie do tego, bym sam wymyślił jakiś brand. Na początku uznałem, że jest obłąkany – byłem przekonany, że prawdziwą firmę rowerową może założyć tylko ktoś, kto ma na imię Gary i mieszka w Kalifornii. W końcu jednak przekonałem się i tak powstała marka Northshore Extreme. Sukces był natychmiastowy. Nie mogliśmy nadążyć z dostawami. Wszystkie kierownice, pedały, mostki i piasty, które produkowaliśmy, sprzedawały się na pniu. Myślę, że przyczyniły się do tego takie czynniki, jak dobra cena, fajne opakowanie, celna komunikacja, no i przede wszystkim wielka nisza, jaka istniała na rynku komponentów do „ekstremalnej” jazdy.

DŁ – Jaka była historia poszczególnych marek? W tej chwili, jak dobrze liczę, masz cztery: Octane One, NS Bikes, Rondo i Creme. Pierwsze trzy w pewnym zakresie pokrywają się zastosowaniem. Co je wyróżnia?

SK – O pierwszej z nich już wspomniałem (Northshore Extreme przemianowaliśmy na NS Bikes ze względów patentowych). NS określiłbym na tle konkurencji jako „niegrzecznego chłopca w świecie kujonów”. To marka z hardkorowymi korzeniami i myślę, że nawet nasze rowery gravelowe mają ten specyficzny charakter. Kolejną marką, którą uruchomiliśmy, był Octane One. Koncepcja tej marki polega na innym kanale dystrybucji niż NS (bezpośredniej sprzedaży do konsumentów) oraz na innej strukturze cenowej. W roku 2010 powstała marka Creme Cycles. Inspiracją do podjęcia tego kroku było to, że wszyscy jeździliśmy wtedy do pracy czy na kawę itd. na miejskich rowerach konkurencji, które wydawały się nam okropnie nudne. Około cztery lata temu na plaży w moim drugim domu, którym jest Fuerteventura, palcem na piasku naszkicowaliśmy z moim przyjacielem plan nowej marki szosowej – która w końcu wyewoluowała do lidera w segmencie gravel na całym świecie. Rondo jest marką, w której najmocniej stawiamy na innowacje i cały czas próbujemy potrząsać konserwatywnym światem szosowym.

DŁ – Dlaczego Twoje rowery są bardziej znane za granicą niż w Polsce? Wchodząc na strony internetowe, ktoś, kto nie wie, że jesteście polską firmą, będzie przekonany, że prędzej jesteście firmą z USA, bo jest zakładka US, a nie ma PL…

SK – Nie wiem, czy tak jest do końca. Kilka lat temu ta teza może byłaby prawdziwa, ale obecnie rynek polski bardzo się rozwinął. Wydaje mi się, że zmieniło się mentalne nastawienie do produktów polskich, a kult amerykańskich marek też trochę podupadł. Polska jest jednym z naszych najważniejszych rynków, ale oczywiście bardzo mnie to cieszy, że odnieśliśmy też duży sukces w Niemczech, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii oraz USA. Śmiem twierdzić, że do tego ostatniego państwa wysyłamy więcej rowerów niż jakakolwiek inna firma z Europy Wschodniej (w sensie wartościowym, nie ilościowym). Z kolei będąc w Berlinie, wystarczy na pół godziny usiąść przy jakiejś ścieżce rowerowej i gwarantuję, że w tym czasie przejedzie jakiś Creme.

DŁ – Gratuluję zdobycia prestiżowego tytułu Bike of the Year 2019 za model Rondo HVRT CF0. Dlaczego nie słychać o tym zbyt głośno u nas?

SK – Ha… być może za słabo staraliśmy się, by to nagłośnić!

DŁ – Jesteście takim unicornem branżowym – silna marka w środowisku, rzesza wiernych fanów, świetne rowery, które jednocześnie są jednymi z najładniejszych na rynku, bardzo ładnie zaprojektowanych – czy to jest właśnie sposób na budowanie marki i prowadzenie sprzedaży?

SK – Dla nas tak. Być może nie jest to jedyna recepta, ale my nie potrafimy inaczej. Nigdy nie będziemy produkować rowerów masowych. Estetyka, ergonomia, wyjątkowy wygląd – to dla nas wartości fundamentalne. Bardzo mnie zaskoczył jeden z najważniejszych dziennikarzy rowerowych na świecie – redaktor dużej niemieckiej gazety – który zadał mi wprost pytanie: „Jak to jest możliwe, że najpiękniejsze rowery na świecie pochodzą z kraju, który nie ma absolutnie żadnego dorobku w sferze designu?”. Poczułem się jednocześnie doceniony, ale też poniżony i od tego czasu postanowiłem, że naszą misją będzie zmienianie sposobu myślenia świata o polskich produktach konsumenckich.

DŁ – Jeśli możesz zdradzić: który rynek jest dla Was największy, najważniejszy? I jaki segment produktów? Bestseler?

SK – Rynek niemiecki przytłacza wszystkie inne. A najwięcej rowerów sprzedajemy w kategorii gravel i dirt.

DŁ – Jak obecna, dziwna sytuacja na świecie, rzeczywistość koronawirusowa, wpłynęła na biznes rowerowy?

SK – W pierwszym momencie byliśmy przestraszeni nadchodzącą czkawką w łańcuchu dostaw. Następnie byliśmy przerażeni, kiedy po kolei zamykali się nasi klienci na całym świecie, a my zostaliśmy z tysiącami rowerów na magazynie. Na szczęście ani jeden, ani drugi czynnik nie miał wpływu długofalowego i obecnie mamy absolutnie rekordową sprzedaż.

DŁ – Jesteś bardzo wiarygodny w tym, co robisz, od razu widać, że rower to pasja. Wszyscy ci, którzy Ciebie obserwują na Stravie, wiedzą, że robisz dziennie kilkadziesiąt kilometrów na rowerze. Na czym jeździsz najczęściej? Szosa, gravel, MTB?

SK – Rzeczywiście kocham rowery i to we wszystkich formach. Mam sześć rowerów w garażu i każdy z nich jest równie mocno zajechany. Jeśli ktoś by przyparł mnie do muru i kazał wymieniać, które z tych „dzieci” kocham najbardziej, wybrałbym taką kolejność: MTB (XC), gravel, szosa, pumptrack, MTB (Enduro). No ale mój elektryczny rower miejski też muszę wymienić, ponieważ używam go codziennie – ale to traktuję w kategorii „utility”. Myślę, że najbardziej obrazowo sytuację pokazują następujące liczby: roczny przebieg na rowerze ok. 12 tys. km (w tym dojazdy do pracy), roczny przebieg w moim samochodzie – 500 km.

DŁ – Czy testujesz wszystkie swoje nowe modele? Czy masz jakiś ulubiony rower, na którym najczęściej jeździsz?

SK – Niestety, mamy już zbyt wiele modeli, więc nie jestem w stanie angażować się w testowanie każdego z nich, natomiast jest kilka kategorii, które nadal doglądam lub wręcz jestem odpowiedzialny za ich rozwój. W ostatnich latach był to model Synonym, który jest niejako urzeczywistnieniem mojego roweru marzeń, maszyny, którą od zawsze chciałem mieć. Ponadto zajmuję się rozwojem całej linii rowerów dziecięcych i od lat pracuję nad tymi rowerami wraz z moim synem oraz jego kolegami i koleżankami. Jeździmy kilka razy w tygodniu i wydaje mi się, że naprawdę sporą bazę wiedzy już zdobyłem na ten temat.

DŁ – Na koniec chciałem się jeszcze spytać o Twoje tipy dotyczące treningów rowerowych. Co mógłbyś polecić, zasugerować naszym czytelnikom, tym mniej zaawansowanym i też tym bardziej.

SK – Jeśli ktoś naprawdę chce iść do przodu, to musi jeździć mocno. Luźne wycieczki i kręcenie kilometrów jest fajne, ale jeśli chcemy dobrze wypaść na zawodach i ustawkach, nie odbędzie się bez interwałów, plucia krwią i rzygania w krzakach. To jest szczególnie istotne dla amatorów, którzy w przeciwieństwie do prosów nie mogą kręcić po 20 godzin tygodniowo i budować w ten sposób gigantycznej „bazy”. Ktoś, kto ma 8–12 godzin tygodniowo do dyspozycji na treningi, musi cisnąć full gaz! Polecam książkę „The Time Crunched Cyclist”. Może nie jestem Peterem Saganem, ale jestem w stanie przyjeżdżać w czołówce wyścigów lokalnych, na których większość zawodników mogłaby być moimi dziećmi.

DŁ – Dzięki za rozmowę.

Dominik Łada

MacUser od 2001 roku, rowery, fotografia i dobra kuchnia. Redaktor naczelny iMagazine - @dominiklada

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 1