Jest 2025 rok, a ja nie mogę legalnie obejrzeć „Firefly”. Co poszło nie tak?
Wieczór zapowiadał się idealnie. W planach miałam powrót do jednego z tych seriali, które są jak ciepły koc i kubek gorącej herbaty w deszczowy dzień. Wydawało się, że w trzeciej dekadzie XXI wieku dobra cyfrowe są powszechnie dostępne. No cóż, niezupełnie.
Tęsknota za załogą statku Serenity, za cynicznym kapitanem Malcolmem Reynoldsem i jego kosmiczną, niedopasowaną rodziną, osiągnęła masę krytyczną. Włączam więc telewizor, uzbrojona w piloty i subskrypcje do wszystkich możliwych „plusów”, „prajmów”, „maksów” i „netfliksów”. Wpisuję w globalnej wyszukiwarce „Firefly” i… nicość. Pustka. Cyfrowa otchłań.
Sprawdzam każdą usługę z osobna, z rosnącym niedowierzaniem. Nic. Mój portfel jest gotowy, moje intencje są czyste jak łza jednorożca, a ja, potencjalna uczciwa klientka, nie mogę dać zarobić korporacji. Chcę zapłacić za obejrzenie jednego z najbardziej kultowych seriali science fiction w historii, a branża rozrywkowa mówi mi: „Nie, dziękuję, nie jesteśmy zainteresowani twoimi pieniędzmi”. To absurd tak wielki, że sam mógłby stanowić fabułę jednego z odcinków.
Myślicie, że to jednostkowy przypadek? Gdzie tam. Zachęcona porażką (niepowodzenia też motywują), postanawiam sprawdzić inny tytuł – The Expanse. I owszem, na Prime Video dumnie prężą się ostatnie sezony, te wyprodukowane za pieniądze Jeffa Bezosa. Ale gdzie są pierwsze trzy, które wprowadzały w ten genialnie skonstruowany świat? Wyparowały. Zapadły się w tę samą czarną dziurę, która pożarła załogę Serenity. Chcesz zacząć serial od początku? Powodzenia. Może za pół roku prawa wrócą. A może nie.
Problem ten nie dotyczy niszowych, zapomnianych produkcji. On dotyka legend, ikonicznych seriali, mających oddane rzesze fanów. Chcesz sobie przypomnieć polityczne intrygi w Babylon 5? Zapomnij. Żyjemy w rzekomym złotym wieku streamingu, w którym za miesięczną opłatę mamy dostęp do niemal nieskończonej biblioteki treści. Tyle teorii. W praktyce ta biblioteka przypomina szwajcarski ser – jest pełna dziur, a w tych dziurach znikają często pozycje najbardziej pożądane przez wiernych fanów.
Myślicie, że to problem tylko geeków od science fiction? Błąd. Załamana brakiem dostępu do ulubionych seriali SF, postanowiłam poszukać pocieszenia w skrajnie innym gatunku, sięgając po definicję ponadczasowej komedii – „Latający Cyrk Monty Pythona”. I wiecie co? Okazało się, że największym absurdem wcale nie jest Ministerstwo Głupich Kroków, ale sytuacja, w której nawet za pieniądze nie mogę go legalnie obejrzeć. Wygląda na to, że prawa do streamingu skeczu o martwej papudze są równie martwe, jak sama papuga. I tak, wiem, że wiele skeczów słynnych Brytyjczyków można obejrzeć na YouTube, tyle, że tam nie mamy wpływu na jakość a wiele „wrzutek” wygląda, jakby kręcono je pralką.
I tu dochodzimy do smutnej konkluzji, o której szefowie w lśniących biurowcach zdają się zapominać. Kiedy zamykacie przed nami drzwi, jednocześnie uchylacie okno z widokiem na zatokę z pirackim statkiem. Nie popieram piractwa, na litość boską, ja go nawet nie chcę! Chcę być legalną konsumentką. Jednak w sytuacji, gdy jedyną alternatywą dla obejrzenia ukochanego serialu jest rejs pod czarną banderą, niejedna fanka westchnie ciężko i zapyta: „Co mam zrobić?”.
Władcy streamingu mają odpowiedź na wyżej postawione pytanie, proponują bardzo wiele treści, więc gdy nie ma akurat twojej ulubionej, wybierz sobie coś innego. Wielu tej argumentacji ulega. A tym, którzy jak ja uprą się na jakiś tytuł, pozostaje kupić książkę. Tam przynajmniej nikt nie zabierze mi dostępu do ulubionych rozdziałów, bo właśnie wygasła mu licencja na alfabet.