Gedankenexperiment z cukierkami
W 1939 roku Europę podpalili ludzie, których siłą nie była wiedza, intelekt ani moralna wielkość, lecz coś znacznie prostszego i groźniejszego: emocja.
Nienawiść. Ubrana w ideologię, uzbrojona w aparat państwa, wsparta masowym posłuszeństwem. Bogusław Wołoszański trafnie zauważył, że nie byli to giganci umysłu. Byli to ludzie niedojrzali, często niewykształceni, za to chorobliwie ambitni i śmiertelnie skuteczni.
Kiedy dziś słyszę nienawiść — w polityce, w sieci, w języku „my kontra oni” — czuję ten sam chłód. I uciekam. Nie w eskapizm, lecz w jedyne miejsce, które wciąż wydaje mi się odporne na ludzką małość: w matematykę i fizykę.
Siedzę przy komputerze, jem cukierki. Rozmawiam ze sztuczną inteligencją. Zaczynamy od etyki i historii, a kończymy w miejscu, w którym rzeczywistość traci ciągłość.
Nie ma punktów stałych
Pierwsze złudzenie, które pęka, to stabilność. Lubimy myśleć o Ziemi jak o spokojnej wysepce w kosmosie. Tymczasem pędzimy. Z prędkością 230 kilometrów na sekundę wokół centrum Drogi Mlecznej. A to tylko jeden z ruchów.
Słońce nie porusza się po eleganckiej orbicie. Zachowuje się raczej jak bojka na wzburzonym morzu: nurkuje pod płaszczyznę galaktycznego dysku i wynurza się ponad nią w cyklach trwających dziesiątki milionów lat. Układ Słoneczny kreśli w przestrzeni spiralę — kosmiczny korkociąg. Nigdy nie wracamy w to samo miejsce.
Do tego dochodzi taniec barycentrów: Słońce kołysze się pod wpływem Jowisza, a cała nasza galaktyka spada ku Andromedzie, Gromadzie w Pannie i dalej — ku Wielkiemu Atraktorowi i supergromadzie Shapleya. Jesteśmy ciągnięci i jednocześnie wypychani przez kosmiczne pustki. Nasza prędkość względem mikrofalowego promieniowania tła przekracza jakieś dwa miliony kilometrów na godzinę. Stabilność to iluzja.
Horyzont, który się zamyka
A jednak, paradoksalnie, stajemy się coraz bardziej samotni. Wszechświat się rozszerza. Nie dlatego, że galaktyki „lecą”, ale dlatego, że sama przestrzeń puchnie. Istnieje granica — sfera Hubble’a. Poza nią obiekty oddalają się od nas szybciej niż światło. Nie złamawszy żadnego prawa fizyki.
Galaktyki wypadają za horyzont zdarzeń. Znikają na zawsze. Za miliardy lat nocne niebo przyszłych cywilizacji będzie puste. Nie zobaczą Wielkiego Wybuchu. Nie zobaczą ekspansji. Będą żyć w kosmicznej samotności, nie wiedząc, że istniało coś więcej. Żyjemy w złotym wieku kosmologii — tuż przed zamknięciem kurtyny.
Czy to wnętrze czarnej dziury?
W pewnym momencie rozmowy pada pytanie, które brzmi jak herezja, a okazuje się matematycznie niepokojące: jeśli podstawimy masę obserwowalnego Wszechświata do wzoru Schwarzschilda, otrzymamy promień niemal równy promieniowi naszego horyzontu kosmologicznego.
Formalnie: żyjemy w obiekcie, który spełnia warunki czarnej dziury.
Tyle że odwróconej w czasie. Wszystko ucieka od osobliwości Wielkiego Wybuchu. Bardziej pasuje tu pojęcie białej dziury. Ale efekt psychologiczny pozostaje ten sam: horyzont się zaciska. Dostępna rzeczywistość się kurczy.
Piksele świata
A potem schodzimy w dół. Bardzo w dół.
Istnieje granica, której nie da się przekroczyć: długość Plancka. Nie dlatego, że brakuje nam lepszego mikroskopu, lecz dlatego, że sama próba zajrzenia głębiej wymagałaby takiej koncentracji energii, iż stworzyłaby mikroskopijną czarną dziurę. Zamiast zobaczyć szczegół, zasłonilibyśmy go horyzontem zdarzeń.
To moment, w którym fizyka mówi: „dalej nie masz uprawnień”. Przestrzeń okazuje się ziarnista. Skwantowana. Zbudowana z elementarnych „atomów geometrii”. Jak obraz na ekranie — płynny z daleka, pikselowy z bliska.
Czarna dziura jako komputer
Jeśli przestrzeń ma piksele, to informacja ma granicę. Czarna dziura okazuje się najgęstszym możliwym nośnikiem danych we Wszechświecie. Jej horyzont zdarzeń składa się z dyskretnych powierzchni Plancka, z których każda niesie jeden bit informacji.
Nie da się zapisać więcej. Każda próba upchnięcia kolejnego bitu powiększa horyzont. Wszechświat ma więc skończoną pojemność informacyjną. Jest systemem przetwarzania danych. Optymalizowanym. Renderującym tylko to, co konieczne — jak silnik gry komputerowej.
I tu wracamy do ludzi
Kończę cukierki. Muszę kupić prezenty, pozmywać naczynia. Wracam do świata podatków, paliwa i codziennych obowiązków. Ale ta rozmowa zostawia ślad.
Jeśli rzeczywistość ma skończoną rozdzielczość, jeśli informacja jest cenniejsza niż materia, jeśli świat nie jest stabilną bryłą, lecz dynamicznym interfejsem — to tym bardziej przeraża mnie, jak łatwo ludzie upraszczają go do haseł, wrogów i emocji.
Historia uczy, że największe zbrodnie rodzą się nie z nadmiaru wiedzy, lecz z jej braku. Z ciasnoty poznawczej. Z nienawiści, która udaje ideę.
Fizyka uczy czegoś odwrotnego: pokory wobec złożoności. Świadomości granic. Zrozumienia, że pomiędzy 0 a 1 mieści się więcej nieskończoności niż w całym obserwowalnym kosmosie.
Może właśnie tego najbardziej dziś potrzebujemy — nie kolejnych technologii, lecz zdolności widzenia świata w większej rozdzielczości, zanim znów ktoś spróbuje sprowadzić go do jednego, śmiertelnie niebezpiecznego hasła.






