„Speed Trap” i nostalgia za lepszym internetem →
David Pierce, na łamach The Verge, opisuje historię AMP stworzonego przez Google, od jego początkowych sukcesów do jego upadku, przy okazji tłumacząc brak zaufania wydawców do tego standardu…
Google promised to create a better, faster web for media companies with a new standard called AMP. In the end, it ruined the trust publishers had in the internet giant.
Polecam przeczytać całość, jeśli interesuje Was historia AMP (link do artykułu jest zaszyty również pod tytułem).
Przypomniało mi to jednak czasy, kiedy byłem bardziej szczęśliwy w internecie. Kiedy Twitter był tak niszowy, jak dzisiaj Mastodon. Kiedy strony internetowe nie wymagały stosowania adblockerów, bo każdy próbował zachęcić do czytania swoich treści za pomocą czystych i czytelnych UI, z dużymi fontami, dostosowanymi do wszystkich naszych ekranów – od smartfonów do komputerów. Sukcesem dla strony było kiedy czytelnik nie musiał włączać trybu Reader w Safari lub innej przeglądarce.
Niestety, internet dzisiaj jest tak zły, że wędrowanie po nim bez dodatkowego zabezpieczenia w postaci jakiegoś adblockera, jest po prostu niebezpieczne. A to jakaś strona zacznie naszym komputerem kopać kryptowaluty. A to jakiś malware nam się zainstaluje, a może nawet trafimy na jakiegoś zero-day. W najlepszym wypadku zostaniemy sprofilowani i będziemy śledzeni non-stop. To zresztą świetny moment na dygresję – wyobraźcie sobie, że jakiś dziwny gość z tłustymi włosami skrada się za Wami po mieście, np. gdy jesteście w centrum handlowym, i notuje wszystkie Wasze poczynania oraz zakupy, a potem sprzedaje te dane innym. Adblocker, wbrew temu, co sugeruje jego nazwa, przede wszystkim może nas skutecznie i dodatkowo chronić przed niechcianymi trackerami. To właśnie dlatego ja z nich korzystam. Ostatnio zresztą jedną ze stron, która utrzymuje się z reklam, dodałem do whitelisty, jako wyraz szacunku dla twórców, aby mieli coś z tego, że tam wchodzę. Karta z tą zakładką natychmiast się zawiesiła, a przeglądarka (Firefox) wyrzuciła komunikat o krytycznym wydarzeniu. Edge pokazał coś podobnego i strona w nim również nie funkcjonowała. No to prześledziłem logi i znalazłem winowajcę – reklamy na stronie próbowały pobrać ponad 300 MB obrazków i je wyświetlać je w bliżej niezrozumiały sposób. Jak możecie sobie wyobrazić, strona wyleciała z whitelisty. Teraz wyobraźcie sobie, że jesteście na smartfonie i macie tylko kilka GB danych miesięcznie do wykorzystania, a tutaj jedno wejście na stronę uszczupliło ten limit o ładnych kilka procent. Pomijam fakt, że strona jest przez to tak przeciążona, że nie działa… co pewnie wymusi na użytkowniku próbę przeładowania strony, co może zaowocować pobraniem kolejnych setek megabajtów danych. No i nie da się jej czytać bez blokowania tych trackerów i skryptów, więc gdzie sens, gdzie logika?
Ale miałem o czymś innym…
Skoro przesiadłem się z Twittera na Mastodona (z którego korzystam za pomocą Ivory dla iOS i Mac) i wyszło mi to na dobre, to przy okazji wracam do czytania RSS-ów. To jedna z rzeczy, z której zrezygnowałem przez Twittera i czego dzisiaj żałuję. Mam pięknie przygotowaną listę stron, których czytanie sprawia mi przyjemność i które nie wymagają stosowania trybu Readera w Safari, więc przy okazji wracam do mojego preferowanego czytnika RSS na iPada i iPhone’a – Reedera autorstwa Silvio Rizzi.
Na koniec więc pozostaje mi poprosić Was o pomoc, w stylu sprzed dekady lub dalej – jeśli macie jakieś linki do blogów, stron lub innych treści, które warto subskrybować dzisiaj w czytniku RSS, to podeślijcie mi proszę linki – będę zobowiązany.