Cała Muzyka – 2014/02
Richard Cheese – I’d Like A Virgin
Samo nazwisko oraz nazwa płyty zdradza, że to, z czym mamy do czynienia, musi być śmieszne. Uwierzcie mi, dokładnie tak jest. Człowiek, który nazywa się ser, jest niekwestionowanym mistrzem świata w tworzeniu coverów. Absolutnie każdego numeru, jaki możecie sobie wyobrazić. Nieważne, czy jest to rock, metal czy rap. Nirvana, Snoop Dogg, a może Coldplay? Richard Cheese nie ma żadnych ograniczeń. Jak sam mówi: „Utwór musi mieć dobry tekst”.
Cheese urodził się w Nowym Jorku 27 listopada 1965 roku i zakochany jest w klimacie Las Vegas, a jego ulubiony muzyk to Frank Sinatra. Po jego śmierci pomyślał: „Kto teraz będzie śpiewał dobre piosenki?”. Później wziął się do roboty i sam zaczął nagrywać. Poczucie humoru, jakim dysponuje, trafia do mnie jak codzienny spam na pocztę. Facet jest niesamowicie zabawny i ma olbrzymi talent, którym na szczęście dzieli się z innymi. Najlepszy w tym wszystkim jest sposób, w jaki tworzy swoje covery. Śpiewa swingowo, a numery mają jazzową aranżację, co w przypadku takich oryginalnych nagrań jak „Hey Ya” Outkast tworzy niewiarygodnie dziwne i jak się okazuje cudowne połączenie.
Na płycie „I’d Like A Virgin” nie boi się klasycznych rapowych numerów i każdy tekst odtwarza w 100%, razem z przekleństwami. Nie jestem w stanie opisać tego, co dzieje się na tym albumie. Serio, to trzeba usłyszeć. Mimo że wszystko jest zrobione z jajem, to absolutnie nie ma tu mowy o chałturze, wręcz przeciwnie. Każda z 21 kompozycji została rewelacyjnie zagrana przez Lounge Against the Machine – zespół, który założył Richard Cheese. On sam ma interesujący głos, który nie powala na kolana, ale sposób, w jaki przekazuje świetne, oryginalne teksty znanych utworów, jest tak niespotykany, że nie da się tego zapomnieć. To tak jakby wielki czarny koleś obwieszony złotem wyszedł na scenę w Kentucky, złapał się za gitarę i zaczął śpiewać country. Tego po prostu nie dałoby się ominąć. Pan Ser jest przybyszem z kosmosu i błagam, niech nie odlatuje na swoją planetę. Niech zostanie z nami na Ziemi, nagrywając kolejne płyty.
Phoenix – Wolfgang Amadeus Phoenix
Z zespołem Phoenix spotkałem się przy nocnych podróżach po YouTube, czytaj: nagle lądujesz o 3 w nocy na filmie, gdzie typowy pan Mirek tańczy „Gangnam style” na weselu u szwagra Wojciecha. Zawsze takie podróże kończyły się źle, biorąc pod uwagę, że zazwyczaj docierałem do ultrapodziemnego składu hip-hopowego o trzyliterowej nazwie np. z Sosnowca. Tym razem podróż trwała przez połowę dyskografii Phoenix, francuskiego zespołu o amerykańskiej nazwie, w środku londyńskiego autobusu. Tak właśnie wygląda clip, na który trafiłem. Chyba śmiało mogę powiedzieć, że to hipster level 1000.
Zwyczajowo zboczyłbym w meandry internetu, ale zespół Pheonix ujął mnie swoją historią. Folkowe granie, mocno zakorzenione w amerykańskiej tradycji lat 60. z francuskim (!) pazurem. Jedni z najchętniej remiksowanych artystów chociażby przez takie sławy jak: Sleigh Bells czy Breakbot. Pikanterii dodaje fakt, że materiał był produkowany z Cassiusem. Konsekwencja, z jaką zespół wraca na czwartej płycie, wydawać by się mogła zmarnowaną szansą, ale jeżeli to Twoja pierwsza randka, to wiedz, że dojdziesz do trzeciej bazy. Jeżeli nie słyszałeś wcześniej Phoenix, będziesz zauroczony, to takie cudowne chwile ze słodką nastolatką z sąsiedztwa. Jeśli znasz AIR, to podpowiem, że Phoenix są ich rodzeństwem z gitarami. Niesamowite melodie, delikatność i subtelność, wokal hipnotyzuje. Gitary i delikatne syntezatorowe dźwięki z lat 80. tworzą wybuchową mieszankę, która wciąga każdego słuchacza na ponad 36 minut.
Na płycie „Wolfgang Amadeusz Phoenix” muzycy dają nam dużą dawkę miłego gitarowego grania, co w natłoku elektroniki i kwadratowych dźwięków „czarnej muzy” jest coraz większą abstrakcją. Ten album idealnie pokazuje, że warto czasem wrócić do muzyki granej na prawdziwych instrumentach. O Phoenix w skrócie można powiedzieć, że to grzeczne chłopaki z Francji, których rodzice naoglądali się Beatlesów w czarno-białych telewizorach. Jeśli nie słyszałeś o Phoenix, a masz deficyt muzyki, to jest to pozycja obowiązkowa. Tak jak słodka córka sąsiadów.