Cała Muzyka – 2014/11
Nie jestem fanem składanek i zazwyczaj muzyki w takiej formie słucham tylko w przypadku soundtracku, ale od reguły zawsze jest wyjątek. Tym wyjątkiem jest składanka „Męskie granie”. Kolejna odsłona męskiego grania staje się powoli klasykiem, na każdą czekam z taką samą niecierpliwością, bo męskie granie to zawsze dobre granie. Przecież nie ma nic lepszego do piwa i dobrej muzyki, to zestawienie idealne, które musi się udać. Za sukcesem męskiego grania stoi jedna bardzo ważna rzecz, a mianowicie absolutny brak barier. Nieważne, jaką muzykę tworzysz, nieważne, ile masz lat i nieważne, jak wyglądasz. Ważne jest tylko to, że muzyka, którą tworzysz, jest dobra. Koniec, nic więcej się nie liczy. Wydaje się, że to bagatelnie prosta sprawa, a jednak tak trudno te wszystkie elementy połączyć w jeden projekt. Hip-hop, rock, alternatywa, elektronika, ten album zawiera wszystko, a zarazem jako całość można tego wysłuchać bez konieczności zbędnego używania przycisku „next”.
Zakładamy słuchawki, zamykamy oczy, a wtedy przenosimy się na świetny, energetyczny koncert, który wciąga nas i nie puszcza aż przez 2 godziny i 24 minuty. Tyle czasu bowiem trwa zapis numerów zagranych na żywo przez gwiazdy zjednoczone w projekcie „Męskie granie 2014”. Świetnie napisane teksty i przekaz, jaki niosą poszczególne utwory kolejnej odsłony „Męskiego grania”, potwierdzają tylko, że jest to jeden z najbardziej ambitnych a zarazem komercyjnych projektów w naszym kraju. Nie tylko na jednym krążku, ale nawet w jednym utworze możemy posłuchać ciekawych kolaboracji gwiazd, gdzie łączą się pokolenia i gatunki. Wystarczy sprawdzić listę artystów zaangażowanych w wydanie na rok 2014, żeby upewnić się, że każdy na tej płycie znajdzie coś dla siebie.
Dobrze pamiętam czasy, kiedy moja stara, dobra znajoma dosyć długo nie mogła znaleźć idealnego dla siebie partnera. Powód był jeden i nazywał się Lenny Kravitz. W tamtym okresie polska moda była na takim poziomie, na którym zatrzymał się Mirek handlarz. Dlatego dla każdej dziewczyny obejrzenie clipu Lennego Kravitza było porównywalne z lotem w kosmos. Niezwykle pociągający głos, gitara i wygląd modela high fashion robi swoje. Takie dziewczyny jak moja znajoma można spokojnie policzyć na palcach wszystkich kończyn mieszkańców Warszawy. Świetnym podsumowaniem tego, co właśnie napisałem, jest numer, który rozpoczyna najnowszy album Lennego Kravitza „Strut”.
Po prostu „Sex”, bo o nim mowa, jest w każdym calu odzwierciedleniem muzyki i stylu, jaki artysta prezentuje publiczności od 25 lat. Tak, tak, to już 25 lat, od kiedy Lenny zaczął nagrywać swoje albumy. Wspomniany wcześniej numer „Sex” świetnie też pokazuje, w jakim klimacie jest nowe dzieło „Strut”. Dwanaście utworów przesłuchałem tak, jakbym słuchał jednego przedstawienia, od którego w tym przypadku nie mogłem oderwać uszu. „Strut” bije spójnością i wyrafinowaniem w podjudzaniu emocji. Całość jest bardzo przemyślana, mam wrażenie, że Lenny Kravitz głodny był zrobienia dokładnie takiego albumu. Zero kombinowania, proste aranżacje, których głównym podłożem jest porządny gitarowy riff i mistrzowski (jak zawsze!) wokal. Jednak pisząc „proste aranżacje”, nie miałem na myśli nudy i szarości, wręcz przeciwnie. Na „Strut” można usłyszeć sporo sekcji dętych i klawiszowych, przez co w wielu numerach pięknie pachnie funkowo-rockowym klimatem, takim, jaki może kojarzyć się z lat 80. Sam maestro w formie jest niebywałej, co raczej nie jest jakimkolwiek zaskoczeniem. Zaskoczeniem jedynie może być powrót dawnej świeżości, ale w tej kwestii sukcesu dopatrywałbym się w stronie muzycznej krążka.
Na koniec pozostaje tylko pozazdrościć niepowtarzalnego stylu Lenny’emu, który mimo upływających lat nadal potrafi sobą w 53 minuty oczarować miliony.